Zawsze
pojawiał się o tej samej porze. Zegar wybijał dwunastą. Siadał możliwie jak
najdalej, w cieniu. Milczał jak zaklęty, kontemplując bukiet kwiatów, który
wcisnął do wazony dwa dni wcześniej, wykorzystując okazje, że nikt, jak mu się
wydawało, nie patrzy. Czasem marszczył brwi, a czasem nos, unikając bliskiego
spotkania ze swoim wyrzutem sumienia, ale nigdy nie odpływał. Czuwał,
zachowując zimną krew, w każdej chwili gotowy na ewakuacje.
Czasem
zachowywał się jak nie on. Zaciskał dłoń na kolanie, wbijające matowe, wyraźne
zmęczone spojrzenie w przestrzeń pomiędzy szpitalnym łóżkiem a szafką na
antybiotyki. Od czasu do czasu rzucał ukradkowe spojrzenie za ramię, w obawie,
że ktoś w każdej chwili może przerwać cisze panującą w pomieszczeniu. Mamrotał
coś pod nosem, wyrzucając z siebie słowa jak z karabinu maszynowego, ale nigdy
nie wypowiadał ich wystarczająco głośno, tak ażeby można było je zrozumieć.
Może nie chciał, żeby ktoś je przechwycił i wykorzystał, a może nie był sobą.
Wpadał
w trans, lokując swoje myśli w zapomnianych otchłaniach podświadomości. Ciemnozielone
oczy, zwyczajowo tętniące niezidentyfikowaną złośliwością, teraz jawiące się
niczym działo sztuki pozbawione walorów artystycznych, był wyprane z życia.
Puste, wyblakłe, jak u trupa. Nieprzymuszona aura psychopaty wyparowała
pozostawiając po sobie zaledwie dystans do życia i zniekształcony cień rysujący
się na ścianie. Podejrzewam dlaczego. Zawsze był zapobiegawczy, co wynikało
częściowo z odporności na krzywdę, którą wyhodował sobie dawno temu, a
częściowo z poczucia wyobcowania, które – podobnie jak odporności – zabłąkała
się przed wieloma laty, nie chcąc opuścić metru siedemdziesiąt z kawałkiem.
Chociaż niewykluczona, że on, przytłoczony przez szarość otaczającego go świata,
nie cieszący się z nieunikniona zwycięstwa, nie chciał wygrać, poddając jej się
bez reszty, czerpiąc siłę z destrukcyjnych skłonności każdego człowieka.
Ale
dziś przeszedł samego siebie. Podszedł na palcach do łóżka, tak bezszelestnie
jakby nie dotykał ciężkim butami wypolerowanej na błysk podłogi, i, pochylając
się nad ciałem zmożonym przez bezwstydny, nieśmiertelny sen, dotknął
spierzchniętymi wargami ich lodowatych, większych odpowiedniczek. Nie musnął,
nie pocałował. Dotknął, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Dopiero po
chwili, po dokładnym przejrzeniu się jego bladej cerze, można było dostrzec
łzy, a potem jeszcze więcej łez, obejmujących jego twarz.
Ten
widok zamroził mi krew w żyłach, produkując na skórze gęsią skórę. Otwierałem
usta, ale nie potrafiłem udawać zrozumienia. Wiem, że cokolwiek bym
powiedział, moje słowa nigdy do niego nie dotrą, zamknięte w nieskończoności,
która nie należała do niego. Usiadawszy ukradkiem na łóżku, obok nieruchomych
nóg, pogładziłem wilgotny policzek i zmierzwiłem wierzchem dłoni czarne,
sięgające nieco za kark, skołtunione włosy, wyginając usta w karykaturze
uśmiechu.
Och,
jakbym chciał podarować mu ramię, w które mógłby się wypłakać do woli, nie
przejmując się zaczerwienionymi oczami, ani makijażem, który widniał na jego
twarzy — makijażem obojętność zdobionym przez sadystyczny uśmiech
szaleńca.
Leniwe
wlekące się minuty na tarczy wielkiego zegara potęgowały moją niemoc,
wprawiając w ruch nadal tlące się w jego piersi, mimo że na w poły wymarłe,
serce. W przypływu bezradności i skrajnej desperacji, przeszedłem samego
siebie. Składając na jego skroni wyimaginowany pocałunek zapomniałem o
oddychaniu.
Ostry
pojedynczy pisk przeciął powietrze jak brzytwy, wywierając poruszenie na
wygniecionej przez złość twarzy. Poruszył się gwałtownie, zamierając, gdy stan
błogiego spokoju został zakłócony przez intruza. Dwóch intruzów. Jeden z nich,
zaciskając boleśnie palce na wymarłym bicepsie, wyprowadził go z pomieszczenia,
oferując plastikowy kubek wody.
Wtedy
widziałem go po raz pierwszy.
Tokio
spowite przez płaszcz ciemności, zasypiało. On nie potrafił. Wiercąc się na
łóżku jakby pod wpływem niekontrolowanych drgawek, pozbywał się ostatnich
nadziei, że paczka środków nasennych zadziała.
Preferowana
przeze niego zbawienna cisza, z dnia na dzień przekształcając się w katorgę,
teraz przytłaczała, wysyłając skupienie na zasłużone wakacje. Przewrócił się z
prawego na lewy bok, wbijając spojrzenie w uchylone okno. Cienie rzucane przez
rozłożyste gałęzie drzewa, rosnącego beztroska za furtką, roztaczały
nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany. Wiatr poruszający firanką,
wpuszczał do małego pokoju na poddaszu niechcianą, bladą poświatę księżyca,
która skutecznie utrudniała mu ponowne skosztowanie z łaskawości ramion Morfeusza.
Otworzył oczy, przeganiając na dobre upragnione oderwanie od życia.
Wygramolił
się z pościeli i poszedł do łazienki, wzdychając raz po raz. Wzdrygnął się, gdy
jego uszy zostały zaatakowane przez kościelny dzwon, niosący się echem po
uśpionych ulicach miasta.
Wtedy
widziałem go po raz drugi.
Drżał
delikatnie, nie odrywając wzroku od skamieniałej twarzy, skrytej w dębowej,
ułożonej tuż przed ołtarzem trumnie, udekorowanej w białe lilie. Nachylił się
trochę bardziej, dłonią gładzą irracjonalnie zimny policzek, aby dopuścić do
lodowatej skóry odrobinkę zachowanego przez jego ciało ciepła, które nie mogły
dostrzec do osoby, pogrążonej w żelaznym śnie.
Spierzchnięte
wargi musnęły sine odpowiedniczki, zamykając je w delikatnym objęciu. Trwał tak
przez chwile, skupiając na sobie zszokowane, wymowne spojrzenia otaczających go
ludzi. Czuł je wszędzie. Na karku. Na szyi. We włosach. Na rękach i nogach.
Poluzował
krawat opinający się na szyi i wydobył z siebie ciche westchnienie, przełamując
ciężką cisze, która zapadła. Jego pocałunek nie spotkał się z aprobatą, nie
został odwzajemniony. Otarł wyimaginowaną łzę z kącika oczu i wykrzywił usta w
pochmurnym uśmiechu, zaciskając dłoń na białej róży. Jedynej w tym
pomieszczeniu.
Położyłem
dłoń na jego ramieniu, w ciszy kontemplując jego prywatną żałobę, która
roztaczała wokół niego jeszcze większy dystans do życia. Nie byłem już tą samą
osobą. Miałam wrażenie, że jakaś zabłąkana cząstka, która trzymała mnie przy
życiu, oderwała się bezpowrotnie. Ta świadomość ukuła mnie boleśnie, obejmując
lodowatym objęciem śmierci.
Ukląkłem
obok niego na jednym kolanie i musnąłem opuszkami palców jego kredowobiałego
policzka. Wbiłem spojrzenie w jego ciemnozielone, pozbawione czucia oczy.
Niepokorne ogniki, szalejące w nich, napawały mnie lękiem. Myślałem, że mogę
być tu zawsze, trzymając jego uczucia w zaciśniętej pięści. Koniuszkiem języka
dotknąłem jego wyschniętych warg. Nie zareagował. Wstał, wyprostował się i
wyszedł. Echo jego kroków odbijających się od kamiennej nawierzchni jeszcze
długo niosło się po ścianach przedwojennej kaplicy.
Wtedy
wiedziałem go po raz ostatni.
Ten fick był bardzo piękny. Podobają mi się Twoje opisy, mają odpowiednie słownictwo i ciekawie je się czyta, są też uczuciowe. Ten fick jest głęboki, bo niby wszystko w nim jest jasne, ale wcale tak nie jest.
OdpowiedzUsuńzajęło mi chwile nim ogarnęłam, kto jest na arcie. Brawa dla Piega.
OdpowiedzUsuńAle ostatecznie z nimi lubie tylko takie klimaty, no chociaż dobra. Nie tylko. Lubie też jak sie po mordach biją, ale to już inna sprawa :D
Fick bardzo nastrojony, zwłaszcza bukiet zawładną mym sercem. Yep, lubie czepiać się szczegółów.
To ten... ja wracam do swoich kości i mięśni. Utulaj :(