5 lipca 2014

Dye D

Akt II - Białe wino

Z lękiem, którego nie można wyartykułować, nie można także wygrać, a strach zamknięty w dziecięcym mózgu jest zwykle zbyt wielki, żeby mógł znaleźć ujście przez nieduże usta. Prędzej czy później wracałeś z kimś do tych miejsc, które niegdyś napełniały cię niewysłowionym przerażeniem, i napawałeś się smakiem spóźnionego zwycięstwa, aż wreszcie przychodziła ta noc, podczas której okazywało się, że dawne lęki nie zniknęły z twojej podświadomości, lecz tylko zostały na jakiś czas zamknięte w małych dziecięcych trumienkach, pokrytej kwiatami dzikiej róży. - Stephen King, Miasteczko Salem

Kurtyna nocy, szczelnie chroniąca środkowy kontynent przed oparami promieni słonecznych, dodawała mu odwagi, odganiając trzy nieprzespane noce. Upewniając się, że cienka linia życia rozciągająca się na jego dłoni jest nadal ochraniana przez srebrny sztylet nasiąknięty zapachem czosnku, nacisnął dłonią na klamkę i wszedł do obskurnego baru, w akompaniamencie specyficznego skrzypienia nienaoliwionych drzwi.
Wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mimowolnie powstrzymując obiad od zwrócenia się przeciwko żołądkowi. Wszędzie to samo. Smród krwi i rozkładających się zwłok. Skrył głowę za rondem kapelusza, przekraczając próg zrujnowanego przez objęcia czasu pomieszczania. Starając się nie zwracać uwagę na ciszę, która zapadała, razem z jego pojawieniem się, wbił zamglone spojrzenie w cel swojej tułaczki po obrzeżach słonecznej, cieszącej się złą sławą Francji. Zajął miejsce tuż przy barze, ignorując pokusę pociągnięcia z spust pistoletu „na wszelki wypadek”, stanowiący fundamentalny element ekwipunku każdego emerytowanego pianisty.
— Och, pociągająca AB.
 Do jego uszu doleciała informacja o jego grupie krwi. Nie mając pewności czy te odważne słowa były kierowane w jego stronę, czy może przez wieloletnie praktyki nabawił się zawodowych urojeń, zbył natrętna wymownym milczeniem, nawet nie zaszczycając go ukradkowym spojrzeniem.
— Mogę się przysiąść?
 Szuranie krzesła i intensywny zapach krwi zmusił go do refleksji.
— Już to zrobiłeś — odparł sucho, wyciągając z kieszeni zmiętoszonego papierosa.
— Drobnostka. — Mężczyzna machnął niedbale ręką i zachichotał. — Whisky? — zaciekawił się, gestem dłoni wzywając do siebie barmana. — Stawiam.
— Nie — odmówił szybko, ignorując nadmierną ciekawość, która chciała go zmusić do zerknięcia w tamtą stronę.
— Ubolewam — przyznał skruszony, prosząc barczystego mężczyznę o dwie setki czystej.  — Mają bardzo dobrą.
— Krew? — wypalił za nim ugryzł się w język, wkładając skręta do ust. Gdziekolwiek by nie poszedł zawsze się go trzymało, zboczenie zawodowe.
— Nie — zaprzeczył żywiołowo — whisky — wyjaśnił rozbawiony.
— Aha — skomentował krótko, przeczesując kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki. Syknął pod nosem, uświadamiając sobie, że przegrał ją w karty wczorajszego wieczoru.
— Tyle z tym kłopotów. — Jego rozmówca, niczym niezrażony, pochylił się bezpruderyjnie nad jego twarzą, opuszkiem języka wchłaniając do tytoniu iskry. — W ramach rekompensaty — uściślił, zmuszając kapelusznika do kontaktu wzrokowego. 
Palacz z roztargnieniem zatrzymał dłoni na talizmanie chroniącym go przez rychłą śmiercią, z odrazą wodząc po twarzy anonimowego rozmówcy, którego chłodny oddech wymuszał na kikucie lewej dłoni nieprzyjemne mrowienie. Skrzywił się na widok dziecinnych piegów okalających jego twarz i niepoprawnego, szerokiego uśmiechu, rozświetlającego pochmurne, blade oblicze, które stanowczo nie pasowały do jego prawdziwej natury. Krwiopijcy. Posłał mu uprzedzone spojrzenie, i, rozdziewiczając papierosa, dmuchnął śmierdzącym dymem prosto w zgrabne, dobrze wykrojone usta.
— Ta zapobiegawczość. — Wampir nawinął sobie kilka czerwonych kosmyków na palec, nagradzając nienawiść mężczyzny gromkim śmiechem. — Bardzo adekwatna do twojego zawodu, hunter-san — skwitował, kręcąc pobłażliwie głową.
Jednoręki przełknął bezgłośnie ślinę, formując w głowie pytanie, które jednak nie padało z jego ust. Aż za dobrze znał na nie odpowiedź.
— Danse macabre? — zaproponował beztrosko wampir, krzywiąc zęby w prowokacyjnym uśmiechu.
Shanks przyjął jego ofertę lekkim skinięciem głowy. Wszak wreszcie go odszukał, więc nie mógł zmarnować takiej szansy.


*

Sanji nie wiedział ile tak błądził, nawołując, jak się okazało, tylko własny cień, który straszył go za każdym razem, gdy spuszczał gardę. Czuł się trochę jak w kiczowatym domu strachu na szkolnym festiwalu. Wszędzie pełno pająków i pajęczyn, gwardii nietoperzy,  nawet potknął się o czaszkę, na którymś z licznych korytarzy, które mijał, ale nie to przerażało go najbardziej. Świadomość, że ktoś obserwuje go od samego początku, śledząc każdy, nawet najmniejszy ruch, wprawiał jego serce w coraz szybszą pracę, rodząc na ciele gęsią skórkę. Porzucił irracjonalne myślenie, czując się jak bohater z horroru, gdy, wpadając do jednego z niedomkniętych pomieszczeń na pierwszym ewentualnie drugim piętrze (już nawet nie pamiętał ile pokonał schodów, w nadziei, że znajdzie jakiekolwiek narzędzie, aby wprawić w działanie zdechły silnik samochodu), natknął się na trumnę oświetloną przez rząd czerwonych świec.
— Niech ten koszmar się w końcu skończy, psiakrew — warknął pod nosem, zaciskając zęby na papierosie. Tylko zbawczy dym, pełniący rolę kola ratunkowego, był w stanie oderwać go od szaleństwa, które poruszyło gotującą się krew w żyłach.  Westchnął głęboko, starając się nie zwracać uwagi na zapach krwi i obecność nieboszczyka, który najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że ktoś wtargnął do jego domu, niszcząc ciszę ciężkim obcasem buta.
— Pachniesz tak samo jak on.
— Tak samo… jak on? — Sanji podskoczył, o mało nie kosztując zawału. Zlustrował sylwetkę tuż przy starych, nienaoliwionych przez lata, odrapanych drzwiach i zęby zaciśnięte na dolnej wardze w akcie konsternacji.
 W blasku dogasającej świecy rozsypane na policzkach niesymetrycznie, czarne piegi doskonale kontrastowały z bladą cerą, która, przywodząc na myśli trupa, prezentowała się niczym rzeźba antycznego boga, wykuta w niezniszczalnym marmurze. Wykrzywił usta w karykaturze uśmiechu, usilnie starając się nie zapomnieć o podstawowej czynności życiowej, oddychaniu.
Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie na widok zszokowanej miny swojej nowej ofiary, wskazując wymownym gestem wieko dębowej trumny.
— Shanks de La Rouge — przedstawił go melodyjnym głosem, bezszelestnie pokonując odległość dzielącą go od drzwi do fortepianu,  jedyną atrakcje w tym zakurzonym i pełnym pajęczyn pomieszczeniu.
— Myślałem, że umarł dwieście lat temu — odezwał się po chwili speszony właściciel niebieskich tęczówek,  zezując na zawartość drewnianej skrzyni.
— Można tak powiedzieć — przytaknął mężczyzna. — 3 kwietnia 1786 roku — zarecytował z pamięci, jakby czytał te liczby z niewidzialnej płyty nagrobkowej. W jego głosie, oprócz zwyczajowego rozbawienia, można było usłyszeć coś zakrywającego o melancholię, a może nawet smutek. Sanji nigdy nie należał do przesadnie empatycznych jednostek, dlatego nie potrafił tego rozszyfrować, mimo wszelkich starań. — Dwieście dwanaście lat temu — poprawił go, opuszkiem palca muskając jeden z klawiszy instrumentu. Przymknął powieki, rozkoszując się krótkim, ale unoszącym się jeszcze przez chwilę w powietrzu dźwiękiem, odbijającym się echem od ścian prawie pustego pomieszczenia.
Sanji nie miał serca, ani tym bardziej nerwów, aby przerwać cisze, która zapadała. Zlustrował zawartość trumny, aby upewnić się, że nie zwariował. 
Wybitny pianista i kompozytor, Shanks de La Rouge, bynajmniej nie pałał skłonnościami do rozkładu. Wręcz przeciwnie, wyglądał jak czerstwy mężczyzna w kwiecie wieku. Nic nie wskazywało na to, że wyzionął ducha. Czerwone włosy rozsypane na białej poduszce. Dwudniowy zarost zdobiący podbródek. Para bystrych, błyszczących, niebieskich oczu, tętniące śladowymi ilościami życia.  Świeża róża zaplątana w złożone jak do modlitwy dłonie. Zawadiacki uśmiech niemogący zniknąć z warg. Za chwile mógł śmiało dźwignąć się na łokciach i przywitać ich krótkim „dzień dobry”, zjeść śniadanie, wyprostować zmięty frak i zagrać jeden z niezapomnianych koncertów, utrwalonych na taśmach, które Noir przesłuchiwał w ciasnej kuchni, dbając o to, aby nowa potrawa pieściła podniebienia nowych gości i nie była przesadnie przesolona.
— Zabiłeś go? — zreflektował się dopiero po chwili, przenosząc wzrok z ofiary kostuchy na twarz surrealistycznego mężczyzny, który zmaterializował się przed nim jak zjawia rodem z horrorów. Po chwili skarcił się w myślach za odwagę, nie chcąc znać szczegółów, ani nawet prawdy.
— Uhu — przytaknął z łobuzerskim uśmiech igrającym w kącikach ust, ale na szczęście nie był skory do wnikania w szczegóły. — On tylko śpij — mruknął cichutko. — To bardzo długi i głęboki sen. — Odpowiedź nie zabrzmiała szczerze, ale Noir, zbyt zauroczony swoją beznadziejną sytuacją, nie miał zamiaru wdrażać się w temat. Zapobiegawczo zrobił kilka kroków w tył, opierając plecy o chropowatą powierzchnie boazerii. Przez linie jego kręgosłupa przeszedł nieprzyjemny, zimny dreszcz, gdy do jego uszu doszła znana melodia.
— Muszę odebrać — odezwał się po chwili, chcąc wyswobodzić się jak najszybciej z niezręcznej sytuacji, w której się znalazł.
— Mam lepszy pomysł — przyznał po chwili mężczyzna, zaciskając nienaturalnie zimną rękę na nagim i przede wszystkim ciepłym ramieniu chłopaka. — Zapomniałem się przywitać. — Nachylił się nad pulsującą tętnicą młodzieńca, atakując ją koniuszkiem języka. Pachniała kusząco. Mógł tylko zgadywać jak smakowała.
— Mogę jej spróbować? — zaciekawił się, obejmując natchnione przez niekontrolowane dreszcze ciało.
Noir przełknął bezgłośnie silne, czując ostro zakończone zęby zahaczające o wrażliwą skórę. Z wrażenia wypuścił komórkę z ręki, zniewalając dźwięk niepasującego do atmosfery tego miejsca.
Odepchnął mężczyznę z całej siły, nie mając zamiaru tak umierać. Na pewno nie tu. W norze zabitej dechami oddalonej od cywilizacji parę kilometrów.
— Hmm. — Psychopata zamruczał pod nosem i uśmiechnął pobłażliwie, podsycając wesołe ogniki igrające z jego czarnymi oczami. — Rozumiem. To już nie te czasy, kiedy ludzie oddawali się nam bezwarunkowo i bez protestów częstowali swoją krwią — skomentował, przeczesując palcami włosy związane w luźną kitkę.
— Nam? — Noir zamrugał parę razy wachlarzem gęstych, jasnych rzęs, zerkając przez ramię mężczyzny, aby odnaleźć jego słaby punkt. Zawsze mógł nawinie wierzyć, że wypełniający go po brzegi obłęd, ugościł w jego podniszczonej psychice chory wybryk wyobraźni, które zniknie wraz z nadejściem świtu. Ale ten jak na złość wcale nie chciał przyjść.
— Nam — przytaknął. — Najstarszym ludziom na ziemi. Wampirom — sprostował po chwili, spotykając w oczach Sanjiego niezrozumienie.
— de La Rouge też był wampirem? — zapytał Noir. Był z siebie niezwykle dumy. W głosie nie pobrzmiewała rozpacz, która z minuty na minutę coraz dotkliwej atakowała jego komórki, powoli przejmując kontrolę nad upadającymi na zdrowiu nerwami. Musiał być jakiś sposób, aby uratować się przed tą pochrzanioną sytuacją.
— Nie. — Iskry zgasły, pogrążającej jego oczy w otchłań ciemności. Zatrzymał beznamiętne spojrzenie na uśpionym ciele mężczyzny i westchnął cierpiętniczo, przecierając oczy z wyimaginowanych łez. — Ale będzie — zapewnił, a jego smutek wyparował, zaciskając się na gardle blondyna. — Twoja w tym głowa — wyszeptał wprost w jego ust, nagradzając je krwawym pocałunkiem.
To były ostatnie słowa, które Sanji zarejestrował dzisiejszej nocy, za nim zalała go fala irracjonalnego, doprowadzającego do nieprzytomności strachu.
Nigdy nie wierzył w „Miasteczko Salem” , krwiopijców, ani tym bardziej życie poza grobowe, ale teraz żałował, że nie zainwestował w krzyż i wodę święconą, czy chociażby w mszalne, wyświęcane wino. Od dawna wolał białe, lekko słodzone. Z domieszką namiętnej nocy.



_________________
Przepraszam za błędy. Kajam się. *wola swoją betę* Pobudziłam do życia to z dawna wymarłe opowiadanie, coby powoli kończyć co dawno zaczęłam. Mam nadzieję, że ktoś je jeszcze pamięta ;)
Do następnego, wampirki <3 

1 komentarz:

  1. Beta melduje się na posterunku i przeciera sennie oczy.
    Jak się cieszę, że powołałaś do śmierci znów tego ficka ;) wszak on o wampirach, wiec niechaj sobie spokojnie nie żyją.
    Ja tu czuje gorące seksy w trójkącie. Ups, dobra nie gadam o seksach, bo bedzie, żem zboczona, a przecież to pomówienia. Także... ja tu wyczuwam gorące tańce po zmroku i sądzenia wina, bądź też innych czerwonych trunków przy głośnym akompaniamencie takich toastów jak "za zwiększenie przyrostu naturalnego" lub "niechaj żyją bliźniaki" wszak coś jeść trzeba.
    Tak bardzo chcę nowy rozdział i o. Psiaj mi, pisaj *.*

    OdpowiedzUsuń