Akt II - Białe wino
Z lękiem, którego nie można wyartykułować, nie można także wygrać, a strach zamknięty w dziecięcym mózgu jest zwykle zbyt wielki, żeby mógł znaleźć ujście przez nieduże usta. Prędzej czy później wracałeś z kimś do tych miejsc, które niegdyś napełniały cię niewysłowionym przerażeniem, i napawałeś się smakiem spóźnionego zwycięstwa, aż wreszcie przychodziła ta noc, podczas której okazywało się, że dawne lęki nie zniknęły z twojej podświadomości, lecz tylko zostały na jakiś czas zamknięte w małych dziecięcych trumienkach, pokrytej kwiatami dzikiej róży. - Stephen King, Miasteczko Salem
Kurtyna nocy, szczelnie chroniąca środkowy kontynent przed
oparami promieni słonecznych, dodawała mu odwagi, odganiając trzy nieprzespane
noce. Upewniając się, że cienka linia życia rozciągająca się na jego dłoni jest
nadal ochraniana przez srebrny sztylet nasiąknięty zapachem czosnku, nacisnął
dłonią na klamkę i wszedł do obskurnego baru, w akompaniamencie specyficznego
skrzypienia nienaoliwionych drzwi.
Wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mimowolnie
powstrzymując obiad od zwrócenia się przeciwko żołądkowi. Wszędzie to samo.
Smród krwi i rozkładających się zwłok. Skrył głowę za rondem kapelusza, przekraczając
próg zrujnowanego przez objęcia czasu pomieszczania. Starając się nie zwracać
uwagę na ciszę, która zapadała, razem z jego pojawieniem się, wbił zamglone
spojrzenie w cel swojej tułaczki po obrzeżach słonecznej, cieszącej się złą
sławą Francji. Zajął miejsce tuż przy barze, ignorując pokusę pociągnięcia z
spust pistoletu „na wszelki wypadek”, stanowiący fundamentalny element
ekwipunku każdego emerytowanego pianisty.
— Och, pociągająca AB.
Do jego uszu doleciała informacja o jego grupie
krwi. Nie mając pewności czy te odważne słowa były kierowane w jego stronę, czy
może przez wieloletnie praktyki nabawił się zawodowych urojeń, zbył natrętna
wymownym milczeniem, nawet nie zaszczycając go ukradkowym spojrzeniem.
— Mogę się przysiąść?
Szuranie krzesła i intensywny zapach krwi zmusił go
do refleksji.
— Już to zrobiłeś — odparł sucho, wyciągając z kieszeni
zmiętoszonego papierosa.
— Drobnostka. — Mężczyzna machnął niedbale ręką i
zachichotał. — Whisky? — zaciekawił się, gestem dłoni wzywając do siebie barmana.
— Stawiam.
— Nie — odmówił szybko, ignorując nadmierną ciekawość,
która chciała go zmusić do zerknięcia w tamtą stronę.
— Ubolewam — przyznał skruszony, prosząc barczystego
mężczyznę o dwie setki czystej. — Mają bardzo dobrą.
— Krew? — wypalił za nim ugryzł się w język, wkładając
skręta do ust. Gdziekolwiek by nie poszedł zawsze się go trzymało, zboczenie
zawodowe.
— Nie — zaprzeczył żywiołowo — whisky — wyjaśnił
rozbawiony.
— Aha — skomentował krótko, przeczesując kieszeni w
poszukiwaniu zapalniczki. Syknął pod nosem, uświadamiając sobie, że przegrał ją
w karty wczorajszego wieczoru.
— Tyle z tym kłopotów. — Jego rozmówca, niczym niezrażony,
pochylił się bezpruderyjnie nad jego twarzą, opuszkiem języka wchłaniając do
tytoniu iskry. — W ramach rekompensaty — uściślił, zmuszając kapelusznika do
kontaktu wzrokowego.
Palacz z roztargnieniem zatrzymał dłoni na talizmanie
chroniącym go przez rychłą śmiercią, z odrazą wodząc po twarzy anonimowego
rozmówcy, którego chłodny oddech wymuszał na kikucie lewej dłoni nieprzyjemne
mrowienie. Skrzywił się na widok dziecinnych piegów okalających jego twarz i
niepoprawnego, szerokiego uśmiechu, rozświetlającego pochmurne, blade oblicze,
które stanowczo nie pasowały do jego prawdziwej natury. Krwiopijcy. Posłał mu uprzedzone
spojrzenie, i, rozdziewiczając papierosa, dmuchnął śmierdzącym dymem prosto w
zgrabne, dobrze wykrojone usta.
— Ta zapobiegawczość. — Wampir nawinął sobie kilka
czerwonych kosmyków na palec, nagradzając nienawiść mężczyzny gromkim śmiechem.
— Bardzo adekwatna do twojego zawodu, hunter-san — skwitował, kręcąc
pobłażliwie głową.
Jednoręki przełknął bezgłośnie ślinę, formując w głowie
pytanie, które jednak nie padało z jego ust. Aż za dobrze znał na nie
odpowiedź.
— Danse macabre? — zaproponował beztrosko wampir, krzywiąc
zęby w prowokacyjnym uśmiechu.
Shanks przyjął jego ofertę lekkim skinięciem głowy. Wszak
wreszcie go odszukał, więc nie mógł zmarnować takiej szansy.
*
Sanji nie wiedział ile tak błądził, nawołując, jak się
okazało, tylko własny cień, który straszył go za każdym razem, gdy spuszczał
gardę. Czuł się trochę jak w kiczowatym domu strachu na szkolnym festiwalu.
Wszędzie pełno pająków i pajęczyn, gwardii nietoperzy, nawet potknął się
o czaszkę, na którymś z licznych korytarzy, które mijał, ale nie to przerażało
go najbardziej. Świadomość, że ktoś obserwuje go od samego początku, śledząc
każdy, nawet najmniejszy ruch, wprawiał jego serce w coraz szybszą pracę,
rodząc na ciele gęsią skórkę. Porzucił irracjonalne myślenie, czując się jak bohater
z horroru, gdy, wpadając do jednego z niedomkniętych pomieszczeń na pierwszym
ewentualnie drugim piętrze (już nawet nie pamiętał ile pokonał schodów, w
nadziei, że znajdzie jakiekolwiek narzędzie, aby wprawić w działanie zdechły
silnik samochodu), natknął się na trumnę oświetloną przez rząd czerwonych
świec.
— Niech ten koszmar się w końcu skończy, psiakrew —
warknął pod nosem, zaciskając zęby na papierosie. Tylko zbawczy dym, pełniący
rolę kola ratunkowego, był w stanie oderwać go od szaleństwa, które poruszyło
gotującą się krew w żyłach. Westchnął głęboko, starając się nie zwracać
uwagi na zapach krwi i obecność nieboszczyka, który najwyraźniej nie zdawał
sobie sprawy, że ktoś wtargnął do jego domu, niszcząc ciszę ciężkim obcasem
buta.
— Pachniesz tak samo jak on.
— Tak samo… jak on? — Sanji podskoczył, o mało nie
kosztując zawału. Zlustrował sylwetkę tuż przy starych, nienaoliwionych przez
lata, odrapanych drzwiach i zęby zaciśnięte na dolnej wardze w akcie
konsternacji.
W blasku dogasającej świecy rozsypane na policzkach
niesymetrycznie, czarne piegi doskonale kontrastowały z bladą cerą, która,
przywodząc na myśli trupa, prezentowała się niczym rzeźba antycznego boga,
wykuta w niezniszczalnym marmurze. Wykrzywił usta w karykaturze uśmiechu, usilnie
starając się nie zapomnieć o podstawowej czynności życiowej, oddychaniu.
Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie na widok zszokowanej
miny swojej nowej ofiary, wskazując wymownym gestem wieko dębowej trumny.
— Shanks de La
Rouge — przedstawił go melodyjnym głosem, bezszelestnie
pokonując odległość dzielącą go od drzwi do fortepianu, jedyną atrakcje w
tym zakurzonym i pełnym pajęczyn pomieszczeniu.
— Myślałem, że umarł dwieście lat temu — odezwał się po
chwili speszony właściciel niebieskich tęczówek, zezując na zawartość
drewnianej skrzyni.
— Można tak powiedzieć — przytaknął mężczyzna. — 3
kwietnia 1786 roku — zarecytował z pamięci, jakby czytał te liczby z
niewidzialnej płyty nagrobkowej. W jego głosie, oprócz zwyczajowego
rozbawienia, można było usłyszeć coś zakrywającego o melancholię, a może nawet
smutek. Sanji nigdy nie należał do przesadnie empatycznych jednostek, dlatego
nie potrafił tego rozszyfrować, mimo wszelkich starań. — Dwieście dwanaście lat
temu — poprawił go, opuszkiem palca muskając jeden z klawiszy instrumentu.
Przymknął powieki, rozkoszując się krótkim, ale unoszącym się jeszcze przez
chwilę w powietrzu dźwiękiem, odbijającym się echem od ścian prawie pustego
pomieszczenia.
Sanji nie miał serca, ani tym bardziej nerwów, aby
przerwać cisze, która zapadała. Zlustrował zawartość trumny, aby upewnić się,
że nie zwariował.
Wybitny pianista i kompozytor, Shanks de La Rouge, bynajmniej nie pałał
skłonnościami do rozkładu. Wręcz przeciwnie, wyglądał jak czerstwy mężczyzna w
kwiecie wieku. Nic nie wskazywało na to, że wyzionął ducha. Czerwone włosy
rozsypane na białej poduszce. Dwudniowy zarost zdobiący podbródek. Para
bystrych, błyszczących, niebieskich oczu, tętniące śladowymi ilościami życia.
Świeża róża zaplątana w złożone jak do modlitwy dłonie. Zawadiacki
uśmiech niemogący zniknąć z warg. Za chwile mógł śmiało dźwignąć się na
łokciach i przywitać ich krótkim „dzień dobry”, zjeść śniadanie, wyprostować
zmięty frak i zagrać jeden z niezapomnianych koncertów, utrwalonych na taśmach,
które Noir przesłuchiwał w ciasnej kuchni, dbając o to, aby nowa potrawa
pieściła podniebienia nowych gości i nie była przesadnie przesolona.
— Zabiłeś go? — zreflektował się dopiero po chwili,
przenosząc wzrok z ofiary kostuchy na twarz surrealistycznego mężczyzny, który
zmaterializował się przed nim jak zjawia rodem z horrorów. Po chwili skarcił
się w myślach za odwagę, nie chcąc znać szczegółów, ani nawet prawdy.
— Uhu — przytaknął z łobuzerskim uśmiech igrającym w
kącikach ust, ale na szczęście nie był skory do wnikania w szczegóły. — On tylko śpij —
mruknął cichutko. — To bardzo długi i głęboki sen. — Odpowiedź nie zabrzmiała
szczerze, ale Noir, zbyt zauroczony swoją beznadziejną sytuacją, nie miał zamiaru
wdrażać się w temat. Zapobiegawczo zrobił kilka kroków w tył, opierając plecy o
chropowatą powierzchnie boazerii. Przez linie jego kręgosłupa przeszedł
nieprzyjemny, zimny dreszcz, gdy do jego uszu doszła znana melodia.
— Muszę odebrać — odezwał się po chwili, chcąc wyswobodzić
się jak najszybciej z niezręcznej sytuacji, w której się znalazł.
— Mam lepszy pomysł — przyznał po chwili mężczyzna,
zaciskając nienaturalnie zimną rękę na nagim i przede wszystkim ciepłym
ramieniu chłopaka. — Zapomniałem się przywitać. — Nachylił się nad pulsującą
tętnicą młodzieńca, atakując ją koniuszkiem języka. Pachniała kusząco. Mógł
tylko zgadywać jak smakowała.
— Mogę jej spróbować? — zaciekawił się, obejmując
natchnione przez niekontrolowane dreszcze ciało.
Noir przełknął bezgłośnie silne, czując ostro zakończone
zęby zahaczające o wrażliwą skórę. Z wrażenia wypuścił komórkę z ręki,
zniewalając dźwięk niepasującego do atmosfery tego miejsca.
Odepchnął mężczyznę z całej siły, nie mając zamiaru tak
umierać. Na pewno nie tu. W norze zabitej dechami oddalonej od cywilizacji parę
kilometrów.
— Hmm. — Psychopata zamruczał pod nosem i uśmiechnął
pobłażliwie, podsycając wesołe ogniki igrające z jego czarnymi oczami. —
Rozumiem. To już nie te czasy, kiedy ludzie oddawali się nam bezwarunkowo i bez
protestów częstowali swoją krwią — skomentował, przeczesując palcami włosy
związane w luźną kitkę.
— Nam? — Noir zamrugał parę razy wachlarzem gęstych,
jasnych rzęs, zerkając przez ramię mężczyzny, aby odnaleźć jego słaby punkt.
Zawsze mógł nawinie wierzyć, że wypełniający go po brzegi obłęd, ugościł w jego
podniszczonej psychice chory wybryk wyobraźni, które zniknie wraz z nadejściem
świtu. Ale ten jak na złość wcale nie chciał przyjść.
— Nam — przytaknął. — Najstarszym ludziom na ziemi.
Wampirom — sprostował po chwili, spotykając w oczach Sanjiego niezrozumienie.
— de La
Rouge też był wampirem? — zapytał Noir. Był z siebie
niezwykle dumy. W głosie nie pobrzmiewała rozpacz, która z minuty na minutę
coraz dotkliwej atakowała jego komórki, powoli przejmując kontrolę nad
upadającymi na zdrowiu nerwami. Musiał być jakiś sposób, aby uratować się przed
tą pochrzanioną sytuacją.
— Nie. — Iskry zgasły, pogrążającej jego oczy w otchłań
ciemności. Zatrzymał beznamiętne spojrzenie na uśpionym ciele mężczyzny i
westchnął cierpiętniczo, przecierając oczy z wyimaginowanych łez. — Ale będzie
— zapewnił, a jego smutek wyparował, zaciskając się na gardle blondyna. — Twoja
w tym głowa — wyszeptał wprost w jego ust, nagradzając je krwawym pocałunkiem.
To były ostatnie słowa, które Sanji zarejestrował dzisiejszej nocy, za nim zalała go fala irracjonalnego, doprowadzającego do
nieprzytomności strachu.
Nigdy nie wierzył w „Miasteczko Salem” , krwiopijców, ani
tym bardziej życie poza grobowe, ale teraz żałował, że nie zainwestował w krzyż
i wodę święconą, czy chociażby w mszalne, wyświęcane wino. Od dawna wolał
białe, lekko słodzone. Z domieszką namiętnej nocy.
_________________
Przepraszam za
błędy. Kajam się. *wola swoją betę* Pobudziłam do życia to z dawna wymarłe
opowiadanie, coby powoli kończyć co dawno zaczęłam. Mam nadzieję, że ktoś je
jeszcze pamięta ;)
Do następnego,
wampirki <3
Beta melduje się na posterunku i przeciera sennie oczy.
OdpowiedzUsuńJak się cieszę, że powołałaś do śmierci znów tego ficka ;) wszak on o wampirach, wiec niechaj sobie spokojnie nie żyją.
Ja tu czuje gorące seksy w trójkącie. Ups, dobra nie gadam o seksach, bo bedzie, żem zboczona, a przecież to pomówienia. Także... ja tu wyczuwam gorące tańce po zmroku i sądzenia wina, bądź też innych czerwonych trunków przy głośnym akompaniamencie takich toastów jak "za zwiększenie przyrostu naturalnego" lub "niechaj żyją bliźniaki" wszak coś jeść trzeba.
Tak bardzo chcę nowy rozdział i o. Psiaj mi, pisaj *.*