Potraktowany przez kubek
zimnej wody wpatrywał się z przerażeniem w jego niebieskie, wyblakłe oczy
kontrastujące doskonale z matową skórą, błyszczącą jasnymi refleksami dogasającego,
znikającego za horyzontem słońca, wdzierającego się przez olbrzymie okiennice.
Wyobrażał sobie cichy,
chaotyczny stukot klawiszy układający się w słowa: „Wybrałem miejsce naszego
pochówku. Ta katedra to nasze cmentarzysko, Matt, a w pakiecie dostaniemy widok
na duży krzyż i… tęczę”.
Otworzył usta chcąc coś
powiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że było za późno — żaden dźwięk nie był w
stanie wypełnić ciszy, a ból rozprowadzający się stopniowo po żywych komórkach
w organizmie został dotkliwe spotęgowany przez brak krwi nieulatniającej się z
pozbawionego tchnienia ciała.
Wykrzywił usta w
karykaturze uśmiechu, żylastym palcem odgarniając z czoła mężczyzny zabłąkane
kosmyki jasnych, zmordowanych przez ulewę włosów. Przez jego ciało powędrował
dreszcz, zimny i nieprzyjemny, pozbawiony czucia, zwiastujący tylko jedno — śmierć.
Irracjonalne zimno wypełniło koniuszek wskazującego, gdy przeżył spotkanie
pierwszego stopnia z porcelanową, natchnioną konaniem skórą. Westchnął głęboko,
wydostając z płuc powietrze, które z minuty na minutę coraz szybciej ulatniało
się z jego parszywego, naznaczonego zemstą ciała.
— Raison d'etre? Dobre
sobie! — wysyczał przez zaciśnięte zęby, resztkami zdrowego rozsądku
powstrzymując gardło od rozdziewiczenia grubych murów katedry krzykiem, który
wisiał w powietrzu zwiastując jego rychły koniec. Zacisnął dłoń na paciorkach
różnica zdobiących lewą dłoń mężczyzny i zawył bezgłośnie jak pies pozbawiony
swojego właściciela.
Aż za dobrze znał termin
„dzieci nocy”. Czyż sam nie był jednym z nich, gdy unikał promieni słońca jak
ognia na okrągło przesiadując w swoimi przeżartym przez zapach rozkładu pokoju,
ginącym w najciemniejszych otchłaniach mroku, pozwalając, aby zemsta uwiodła go
tak bardzo, że momentami zapominał o czymś tak błahym jak zaczerpnięcie oddechu?
Wyciągnął pistolet z wewnętrznej
kieszeni, długiego, czarnego płaszcza, który zwykł nosić jego po żal się boże przyjaciel i odbezpieczył szybko
magazynek drżącymi rękami, lokalizując zużyty przez czas notatnik porzucony tuż
pod prawą, spękaną przez bombę ręką. Przybliżył niewinnie wyglądający zeszycik,
starając się powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
Miheal Keehl 5 maj 2010 rok godzina 19:50, zerknął na zegarek, było za pięć, zawał tuż u stóp głównego ołtarza,
czytał chwaląc w duchu jego zgrabną kaligrafię, która niejednokrotnie sprawiała,
że kamień spadał mu z serca, Mail Jeevas
5 maj 2010 rok…
— Interpunkcja
nigdy nie była twoją mocną stroną, co? — zapytał cichutko, zdejmując z oczu
przemoknięte gogle, utrudniające jedynie widoczność. Porzucił je gdzieś na
kamieniu z wizerunkiem świętych, aby mieć pewność, że tym razem nie stłamszą
skrywane przez lata uczucia.
Zamknął na chwilę oczy,
zdając sobie sprawę, że taktyki przestępcy, którego szukał przez długie lata,
miał na wyciągnięcie ręki i zaśmiał się bezgłośnie, koligując ze swoim
spaczonym, popsutym poczuciem humoru. W tej jednej chwili wszystko się odwróciło,
szara rzeczywistość zaczęła nabierać kolorytów, sznur zaciskający się coraz
mocniej na jego szyi zelżał. I wiedział, że jego odwaga już dawno została
utopiona w woni papierosów, którą był przesiąknięty na wylot, jak pierwsza,
lepsza ofiara złego prowadzenia się. Jego twarz, zazwyczaj pochłonięta przez hordy
ciemności czające się gdzieś na dnie jego mrocznej przeszłości, w oka mgnieniu
została przerzedzona. Uśmiechnął się kącikiem ust, ledwo zauważalnie, zaciągając
się zapachem czekolady — gorzkim, bez dodatków. Pochylił się jeszcze bardziej
nad zamkniętym w lodowatym uścisku śmierć ciałem, badając konstrukcje dziewczęcych
rysów twarzy, zanieczyszczonych przez broń wysokiego rażenia.
Już nie musiał
zapobiegawczo tkać nici kłamstw i niedomówień, która przez parę lat szczelnie
zdobiła jego ciało; mógł się uśmiechać jak kiedyś z otwartymi przez Mello
perspektywami na przyszłość.
— Ostatecznie nie mogłeś
tego zrobić, prawda? — zapytał, nie czekając na odpowiedź. Delikatnym ruchem ręki
zamknął otwarte, niebieskie oczy i uląkł na kamiennej, chłodnej posadzce, zaplątując
ciepłe place w zimne odpowiedniczki zmarłego. Nachylił się nad jego twarzą,
dotykając ustami jego ust i przytulając zmarznięty policzek do swojego policzka,
zdając sobie sprawę, że to on był źródłem ciepła w tym jakże przykrym związku.
Ostatnie ukradkowe spojrzenie
ulokował w tarczy zegara i, przyciskając lufę pistoletu do skroni, wyszeptał
cicho, prawie bezgłośnie, pozwalając sobie na trochę dramatyzmu, bowiem od
dawno chciał być bohaterem tragedii, spóźniającym się tylko o ułamek sekundy od
uratowania damy swego serca. A to że Miheal nie mógł się poszczycić tytułem
„damy”, nie miało najmniejszego znaczenia. Zajmując szczególne miejsce w jego
strefie uczuciowej, już na samym wstępie zgarnął miejsce w loży honorowej,
udowadniając, że zmierzch i brzask niewiele się od siebie różnią.
— Mail Jeevas, piąty maj
dwutysięczny dziesiąty rok — recytował cichutko, śledząc zgrabną czcionkę; miał
wrażenie, że została niemalże wyrzeźbiona czernią w papierze i uśmiechnął się
szczerzej, tonąc w własnej nadziei, że odkupienie grzechów nigdy nie było tak łatwe
jak teraz. — Godzina dwudziesta pierwsza…— zacisnął dłoń na spuście, w
akompaniamencie „baaaam” żegnając świat.
…samobójstwo.
Echo, nie dbając o żałobę i
symboliczną minutę ciszy, odbijało od surowo urządzonych wiekowych murów
najsmutniejszą pieśń, którą mogły wychwycić ludzkie uszy — długi i bolesny dźwięk
kościelnych dzwonów.
Ciało hikikmori rozgrzane w
zachodzących promieniach słońcach upadło z gracją na lodową bryłkę lodów do złudzenia
przypominające JEGO, stojącego u bram piekła, cieszącego się z ludzkiego
nieszczęścia przeżytego przez społeczeństwo upadłego anioła.
Miheala Keehla, ukrywającego
się pod pseudonimem Mello, doskonale utwierdzającym bałagan w jego głowie.
— A więc zdecydowałeś się złożyć
mi wizytę. — Złośliwy, przesiąknięty na wpół ironią ton głosy o niemal nie wypełnił
go przemocą, strawioną przez zastygłe języki ognia, oddzielający ich od siebie.
— Nie zaprzeczę — odparł po
chwili, ucząc się na nowo cierpliwości. — Z
czystej ciekawości.
Mello wyciągnął przed
siebie rękę, a Matt bez mrugnięcia ją zaakceptował.
Bo obaj od dawna wiedzieli,
że ciekawość była pierwszym stopniem do piekła.
To było takie piękne! Rzadko, naprawdę rzadko czytam tak dobre fan fictiony w tym gatunku. Jestem mile zaskoczona, bo teoretycznie akcja była stała, a ty swoimi opisami zrobiłaś z tego dzieło :) Trzymam kciuki przy dalszym pisaniu, pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń*tu jest twórczy komentarz*
OdpowiedzUsuńzastanawiam się czy napisanie tego sprawi, ze rzeczywiście zepnę dupę i napiszę coś z sensem. Ale już pisząc to zdanie stwierdzam, ze jednak nie. Nie umiem.
Mello to psychol i ciągnie za sobą Matta, biedny Matt, mam nadzieje, ze mu nakopie do tyłka w tym piekle. To w sumie pasuje do nich, takie podgrzewanie związku płomieniami piekielnymi. Walić subtelności.
Jak zawsze perfekcyjnie stworzony klimat, czy to nie jest tak, że czujesz ich najbardziej ze wszystkich możliwych pairingów i dlatego tak zajebiscie wychodzi? Zastanawiałam sie w pewnym momencie czy Matt nie zacznie śpiewać. Nie pytaj czemu. Nie wiem. W końcu to ja. Ale widziałąm to w mojej chorej głowie, jak go myzia po włoasach i śpiewa. W suemie smutne jest to, że najpiękniejsze momenty z nimi to sa własnie momentyich smierci, powinni byc jakimiś wampirami by umierac wiele razy. Ło matko zaczynam bardziej pierdzielić niż zawsze. Ale czuje sie usprawiedliwiona, to Twoja wina, bo mieszasz ludziom w głowach i wprowadzasz w stan, w którym stwierdzają, że ich własny mózg jest jedynie ektoplazmą.
Ja chcę Matta zmolestować.
Czy oni się bedą seksić w piekle? *.*
Jaram się, to będzie miało kolejne części *.* (chwali się, że wreszcie wie, co znaczy [W]
Jakiś niedobry człowiek odebrał mi me miejsce u szczytu zaraz pod Twym fickiem. Smutam.
A odpisując na Twój komentarz: tak w zasadzie to nie :D