16 maja 2014

Emotional

Potraktowany przez kubek zimnej wody wpatrywał się z przerażeniem w jego niebieskie, wyblakłe oczy kontrastujące doskonale z matową skórą, błyszczącą jasnymi refleksami dogasającego, znikającego za horyzontem słońca, wdzierającego się przez olbrzymie okiennice.
Wyobrażał sobie cichy, chaotyczny stukot klawiszy układający się w słowa: „Wybrałem miejsce naszego pochówku. Ta katedra to nasze cmentarzysko, Matt, a w pakiecie dostaniemy widok na duży krzyż i… tęczę”. 
Otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że było za późno — żaden dźwięk nie był w stanie wypełnić ciszy, a ból rozprowadzający się stopniowo po żywych komórkach w organizmie został dotkliwe spotęgowany przez brak krwi nieulatniającej się z pozbawionego tchnienia ciała.
Wykrzywił usta w karykaturze uśmiechu, żylastym palcem odgarniając z czoła mężczyzny zabłąkane kosmyki jasnych, zmordowanych przez ulewę włosów. Przez jego ciało powędrował dreszcz, zimny i nieprzyjemny, pozbawiony czucia, zwiastujący tylko jedno — śmierć. Irracjonalne zimno wypełniło koniuszek wskazującego, gdy przeżył spotkanie pierwszego stopnia z porcelanową, natchnioną konaniem skórą. Westchnął głęboko, wydostając z płuc powietrze, które z minuty na minutę coraz szybciej ulatniało się z jego parszywego, naznaczonego zemstą ciała.
— Raison d'etre? Dobre sobie! — wysyczał przez zaciśnięte zęby, resztkami zdrowego rozsądku powstrzymując gardło od rozdziewiczenia grubych murów katedry krzykiem, który wisiał w powietrzu zwiastując jego rychły koniec. Zacisnął dłoń na paciorkach różnica zdobiących lewą dłoń mężczyzny i zawył bezgłośnie jak pies pozbawiony swojego właściciela.
Aż za dobrze znał termin „dzieci nocy”. Czyż sam nie był jednym z nich, gdy unikał promieni słońca jak ognia na okrągło przesiadując w swoimi przeżartym przez zapach rozkładu pokoju, ginącym w najciemniejszych otchłaniach mroku, pozwalając, aby zemsta uwiodła go tak bardzo, że momentami zapominał o czymś tak błahym jak zaczerpnięcie oddechu?
Wyciągnął pistolet z wewnętrznej kieszeni, długiego, czarnego płaszcza, który zwykł nosić jego po żal się boże przyjaciel i odbezpieczył szybko magazynek drżącymi rękami, lokalizując zużyty przez czas notatnik porzucony tuż pod prawą, spękaną przez bombę ręką. Przybliżył niewinnie wyglądający zeszycik, starając się powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
Miheal Keehl 5 maj 2010 rok godzina 19:50, zerknął na zegarek, było za pięć, zawał tuż u stóp głównego ołtarza, czytał chwaląc w duchu jego zgrabną kaligrafię, która niejednokrotnie sprawiała, że kamień spadał mu z serca, Mail Jeevas 5 maj 2010 rok…
Interpunkcja nigdy nie była twoją mocną stroną, co? — zapytał cichutko, zdejmując z oczu przemoknięte gogle, utrudniające jedynie widoczność. Porzucił je gdzieś na kamieniu z wizerunkiem świętych, aby mieć pewność, że tym razem nie stłamszą skrywane przez lata uczucia.
Zamknął na chwilę oczy, zdając sobie sprawę, że taktyki przestępcy, którego szukał przez długie lata, miał na wyciągnięcie ręki i zaśmiał się bezgłośnie, koligując ze swoim spaczonym, popsutym poczuciem humoru. W tej jednej chwili wszystko się odwróciło, szara rzeczywistość zaczęła nabierać kolorytów, sznur zaciskający się coraz mocniej na jego szyi zelżał. I wiedział, że jego odwaga już dawno została utopiona w woni papierosów, którą był przesiąknięty na wylot, jak pierwsza, lepsza ofiara złego prowadzenia się. Jego twarz, zazwyczaj pochłonięta przez hordy ciemności czające się gdzieś na dnie jego mrocznej przeszłości, w oka mgnieniu została przerzedzona. Uśmiechnął się kącikiem ust, ledwo zauważalnie, zaciągając się zapachem czekolady — gorzkim, bez dodatków. Pochylił się jeszcze bardziej nad zamkniętym w lodowatym uścisku śmierć ciałem, badając konstrukcje dziewczęcych rysów twarzy, zanieczyszczonych przez broń wysokiego rażenia.
Już nie musiał zapobiegawczo tkać nici kłamstw i niedomówień, która przez parę lat szczelnie zdobiła jego ciało; mógł się uśmiechać jak kiedyś z otwartymi przez Mello perspektywami na przyszłość.
— Ostatecznie nie mogłeś tego zrobić, prawda? — zapytał, nie czekając na odpowiedź. Delikatnym ruchem ręki zamknął otwarte, niebieskie oczy i uląkł na kamiennej, chłodnej posadzce, zaplątując ciepłe place w zimne odpowiedniczki zmarłego. Nachylił się nad jego twarzą, dotykając ustami jego ust i przytulając zmarznięty policzek do swojego policzka, zdając sobie sprawę, że to on był źródłem ciepła w tym jakże przykrym związku.  
Ostatnie ukradkowe spojrzenie ulokował w tarczy zegara i, przyciskając lufę pistoletu do skroni, wyszeptał cicho, prawie bezgłośnie, pozwalając sobie na trochę dramatyzmu, bowiem od dawno chciał być bohaterem tragedii, spóźniającym się tylko o ułamek sekundy od uratowania damy swego serca. A to że Miheal nie mógł się poszczycić tytułem „damy”, nie miało najmniejszego znaczenia. Zajmując szczególne miejsce w jego strefie uczuciowej, już na samym wstępie zgarnął miejsce w loży honorowej, udowadniając, że zmierzch i brzask niewiele się od siebie różnią.
— Mail Jeevas, piąty maj dwutysięczny dziesiąty rok — recytował cichutko, śledząc zgrabną czcionkę; miał wrażenie, że została niemalże wyrzeźbiona czernią w papierze i uśmiechnął się szczerzej, tonąc w własnej nadziei, że odkupienie grzechów nigdy nie było tak łatwe jak teraz. — Godzina dwudziesta pierwsza…— zacisnął dłoń na spuście, w akompaniamencie „baaaam” żegnając świat.
samobójstwo.
Echo, nie dbając o żałobę i symboliczną minutę ciszy, odbijało od surowo urządzonych wiekowych murów najsmutniejszą pieśń, którą mogły wychwycić ludzkie uszy — długi i bolesny dźwięk kościelnych dzwonów.
Ciało hikikmori rozgrzane w zachodzących promieniach słońcach upadło z gracją na lodową bryłkę lodów do złudzenia przypominające JEGO, stojącego u bram piekła, cieszącego się z ludzkiego nieszczęścia przeżytego przez społeczeństwo upadłego anioła.
Miheala Keehla, ukrywającego się pod pseudonimem Mello, doskonale utwierdzającym bałagan w jego głowie.
— A więc zdecydowałeś się złożyć mi wizytę. — Złośliwy, przesiąknięty na wpół ironią ton głosy o niemal nie wypełnił go przemocą, strawioną przez zastygłe języki ognia, oddzielający ich od siebie.
— Nie zaprzeczę — odparł po chwili, ucząc się na nowo cierpliwości. — Z  czystej ciekawości.
Mello wyciągnął przed siebie rękę, a Matt bez mrugnięcia ją zaakceptował.
Bo obaj od dawna wiedzieli, że ciekawość była pierwszym stopniem do piekła.

2 komentarze:

  1. To było takie piękne! Rzadko, naprawdę rzadko czytam tak dobre fan fictiony w tym gatunku. Jestem mile zaskoczona, bo teoretycznie akcja była stała, a ty swoimi opisami zrobiłaś z tego dzieło :) Trzymam kciuki przy dalszym pisaniu, pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. *tu jest twórczy komentarz*
    zastanawiam się czy napisanie tego sprawi, ze rzeczywiście zepnę dupę i napiszę coś z sensem. Ale już pisząc to zdanie stwierdzam, ze jednak nie. Nie umiem.
    Mello to psychol i ciągnie za sobą Matta, biedny Matt, mam nadzieje, ze mu nakopie do tyłka w tym piekle. To w sumie pasuje do nich, takie podgrzewanie związku płomieniami piekielnymi. Walić subtelności.
    Jak zawsze perfekcyjnie stworzony klimat, czy to nie jest tak, że czujesz ich najbardziej ze wszystkich możliwych pairingów i dlatego tak zajebiscie wychodzi? Zastanawiałam sie w pewnym momencie czy Matt nie zacznie śpiewać. Nie pytaj czemu. Nie wiem. W końcu to ja. Ale widziałąm to w mojej chorej głowie, jak go myzia po włoasach i śpiewa. W suemie smutne jest to, że najpiękniejsze momenty z nimi to sa własnie momentyich smierci, powinni byc jakimiś wampirami by umierac wiele razy. Ło matko zaczynam bardziej pierdzielić niż zawsze. Ale czuje sie usprawiedliwiona, to Twoja wina, bo mieszasz ludziom w głowach i wprowadzasz w stan, w którym stwierdzają, że ich własny mózg jest jedynie ektoplazmą.
    Ja chcę Matta zmolestować.
    Czy oni się bedą seksić w piekle? *.*

    Jaram się, to będzie miało kolejne części *.* (chwali się, że wreszcie wie, co znaczy [W]
    Jakiś niedobry człowiek odebrał mi me miejsce u szczytu zaraz pod Twym fickiem. Smutam.

    A odpisując na Twój komentarz: tak w zasadzie to nie :D

    OdpowiedzUsuń