Dla Piegusa,
bo „paradoks” jest (a przynajmniej był!) silnikiem napędowym do jej działania!
Był w próżni.
Zabrała go do siebie głęboko wyryta w głowie pustka, która już kiedyś —
konkretnie raz — uwiodła go bez reszty, wysyłając go w swoje niezamieszkałe
przez nikogo odmęty; prężyła się do skoku jak zagłodzone, dzikie zwierzę,
kierujące się instynktem gotowym na pożarcie zranią duszę. Nie potrafił z nią
walczyć i wygospodarować sobie na odporność, która byłaby w stanie ulec jego
urokowi i odejście precz. Było wręcz przeciwnie. Musiał się do niej
przystosować, bo nie posiadała nawet krzty rozsądku; gdyby ją miała już dawno
rozpuściłaby się w odmętach zapomnienia. A teraz zaatakowała z dwojoną siłą,
wdrążać go w tę samą sytuację, w której znalazł się na własne życzenie kilka
lat temu. Zmusiła go do trwania w nieokreślonym zawieszeniu, gdzieś pomiędzy tym
co było, a tym co dopiero będzie.
Zakręcił kurek
z wodą, aby poukładać wzbierające się w nim wątpliwości, które nagromadziły się
przez szalejący chłód przeszywający jego ciało na skroś. Był przemarznięty do
szpiku kości; zacisnął zlodowaciałe dłonie na mydle i roześmiał się bezgłośnie,
słysząc w oddali echo roznoszące bicie kościelnych dzwonów. „Czyżby dzwoniły na
czyjś pogrzeb?”, zaciekawił się w myślach, wbijając paznokcie w prostokątną
bryłkę. Chyba powoli wariował, tłamsząc w sercu gnieżdżące się uczucie furii.
— Och, Kira,
żebyś był jeszcze tego wszystkiego wart — mruknął pod nosem, wbijając ospałe
spojrzenie w wyżartą przez czas ścianę prysznica, która aż prosiła się, aby
ktoś użył na niej domestosu albo innego zbawczego środku uśmiercającego niesprzyjające
dla zdrowia bakterię.
Keehl nabrał
przekonania, że natura psychopaty pochłonęła go bezgranicznie, brudząc szarą
rzeczywistości karmazynem, który sukcesywnie kolorował ubrania kolejnej ofiary,
skrzętnie wybudzającej w nim tą niechcianą, skrywaną po kątach
podświadomości słabostkę, rządzę zemsty,
najprawdopodobniej spowodowaną przez jego absurdalny syndrom niższości. A
przecież był od Neara wyższy co najmniej o połowę głowy! Życie naprawdę lubiło
płatać mu różnorakie figle.
Uwolnił się od
kojącego działania stróżek wody i owinął luźno ręcznik wokół chudych bioder,
wiążąc mokre włosy wściekle zieloną gumką, którą odnalazł na umywalce koło
mydelniczki. Wysunął luźny wniosek, że Matt musiał się nieźle zabawić pod jego
obecność i wraz z tą myślą narodziło się w jego piersi niesamowicie ostre jak
brzytwa ukłucie, którego nie sposób było zrozumieć.
Westchnął,
zerkając ukradkowo na swoje zniekształcone odbicie przez rozbite lustro, które
pełniło jedyną ozdobę w tej surowo urządzonej łazience pełnej pleśni
przytulonej gęsto do odrapanych ścian. Swój wzrok zatrzymał dłużnej na pamiątce
związanej ze swoją niezobowiązującą prawie—autodestrukcją. Musnął ją opuszkiem
palce, natrafiając na jej chropowatą powierzchnie. Ból zniknął, zostawiając po
sobie obojętność. Zdążył już polubić tę niesamowicie szpetną bliznę
przylegającą do jego policzka; była jedynym dowodem na to, że wyhodowana więź,
którą przestał pielęgnować dawno temu, nadal gdzieś w nim tkwiła, uśpiona,
czekająca na przebudzenie; jej separacja zaczęła nieznośnie dawać o sobie znać,
krztusząc w nim żarliwie emocje, które chciał ukryć za maską hazardzisty.
— Dziękuję —
mruknął tak cicho, że nawet nie miał bladego pojęcia, czy te słowo, aby na
pewno padły z jego popękanych ust. Ale to nie miało teraz żadnego znaczenia.
Narzucił na blade ramiona spraną, o kilka rozmiarów za dużą koszulkę, wiszącą
na nim jak na wieszaku i postanowił złożyć wizytę swojemu prywatnemu lękowi,
który najprawdopodobniej pochrapywał niespokojnie w poduszkę, upajając się
swoimi niespełnionymi marzeniami w krainie snów.
Zacisnął zęby
na skaleczonej przez uliczny żargon wargę i zadarł głowę do góry, szybko
przemieszczając się pomiędzy ubogimi pomieszczeniami. Miał wrażenie, że
powinien łaskawie wytłumaczyć się gdzie był przez okrągłe dwa dnia, ale
przecież żaden z nich nie był skory do tłumaczenia się ze swoich „grzechów”;
spowiedź mogła się odbyć tylko w konfesjonale milczenia. Dlatego jakby nie
spokojnie przystąpił z nogi na nogę i wykrzywił usta w półuśmiechu,
przypatrując się wypranemu z wszystkich emocji Mattowi tonącego w połach
cuchnącej dawną świeżością kołdry. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił
wydobyć z siebie żadnych konkretnych słów. Znalazł się w transie; miał
wrażenie, że Mail to iluzja, wytwór jego chorej wyobraźni, który za chwilę
zniknie, strawiony przez szarą rzeczywistość.
Jesu! Przecież
wszystkie tlące się w nim uczucia wyjdą zaraz na światło dzienne i malowniczo
wyeksponują się na jego obojętnej twarzy, zdradzając prawdziwą tożsamość;
popiszą się taktem i zakomunikują jego uśpione sumienie, że jest pozbawionym
serca pasożytem, żerującym na uczuciach innych. Psychopata. Morderca. Aż za dobrze znał etykiety, które zostały mu
przypisane w mrocznych świątku upadłego Miasta Aniołów, cieszącym się tak dobrą
sławą jak Kuba Rozpruwacz.
Przełknął
bezgłośnie ślinę na widok bladości rozpościerającej się na twarz maniaka gier
wideo i skrzywił się mimowolnie, gdy ogarnęła go zabłąkana myśli, że Jeevas w
tym momencie wyglądał jak ofiara kostuchy. Podszedł do niego bliżej,
przysłuchując się prawie niesłyszalnemu, niespokojnemu oddechowi, rodzącego w
nim najszczerszy, a zarazem najbardziej absurdalny niepokój, na jaki było go w
tej sytuacji stać.
— Matt… — szepnął prawie bezgłośnie ledwo poruszając
ustami. — Na miłością boską, Matt! — krzyknął po chwili, zaburzając panującą w
sypialni ciszę. — Powinieneś otworzyć okno i wywietrzyć te wszystkie unoszące
się w powietrzu zarazki — wyrzucał z siebie jak z karabinu maszynowego, opętany
przez słowotok. — No… tylko spójrz… Rany, tu nie ma czym oddychać. Cuchnie tak
papierosami, że… — urwał, omiatając zimnym spojrzeniem bezbarwną twarz
„przyjaciela”. — Matt, przysięgam, za chwilę przyłożę ci gnat do czoło —
zagroził przez zaciśnięte zęby, gdy Jeevas ani nie drgnął, rujnując wewnętrzny
spokój Keehla, który był w drzazgach.
Przyglądał się
dokładnie jego twarzy; z takiej bliskości był w stanie policzyć niesymetryczne
blade piegi rozrzucone na jego policzkach i nosie, i rozpoznać każdą świeżą,
prawie niewidoczną zmarszczkę błąkającą się w kącikach ust, na często
marszczącym się czole i pod oczami udekorowanymi siwymi worami, oznakami zbyt
częstego przesiadywania przed konsolą. Mimowolnie dotknął jego — o dziwo —
ciepłego policzka i uśmiechnął się blado, czując przyjemny dreszcz
przechadzający się po linii jego napiętego kręgosłupa.
— Nie rób
takiej miny, bo pomyślę sobie, że stać się na ludzkie uczucia — skarcił go
ironicznie Jeevas, dźwigając się na wychudłych łokciach.
— Udawałeś? —
zapytał z wyrzutem Mello, jak na komendę odrywając palce od jego chłodnej
skóry.
— Oczywiście!
— przyznał radośnie, poprawiając przekrzywione gogle na nosie. — Ale trochę też
prowokowałem — przyznał pokornie, lustrując Miheala podatnymi na łzy radości
oczami. Wsunął pod poduszkę wyniki badań i uśmiechnął się wymuszenie,
komentując tym sposobem emocje wypisane na twarzy mafiozy.
Mello upadł
obok niego na łóżko, masując oblały kark. Jego serce, wykonujące jeszcze przed
chwilą dzikie akrobacje w piersi, ucieszyło się na tyle, że był w stanie
przyłożyć chłopakowi kulturalnie z łokcia.
Zamknął na
chwilę oczy, rozkoszując się ciepłymi powietrzem nieśmiało przebijającym się
przez gęsto osadzony smród. Kolejne spotkanie z przyjacielem z dzieciństwa
sprawiło, że wyginęła w nim jakaś cząsteczka, zabierając go daleko, gdzieś poza
granicę wyobraźni. Miał wrażenie, że ktoś wyciął z niego ważny organ pomagający
w prawidłowym funkcjonowaniu i umiejscowił go w całkowicie innym miejscu,
zmuszając do rekonstrukcji żyjące w nim alter ego, uśpione przez szmat czasu.
Matt był inny od reszty; sprawiał wrażenie
pustego, obdartego z atrakcyjności, zarośniętego centymetrami kurzu i pajęczyn,
zaniedbanego domu, z którego pouciekali wszyscy współlokatorzy. Otoczony lekką
aurą tajemnicy i buntu wymierzonego w policzek całego świata, wyglądał jak
samotna, bezbronna tratwa balansująca po bezkresnych morzach zapomnienia. W
jego obecność pochłaniał go ogrom bezradności. Umiejętność kłamania, którą
niegdyś miał opanowaną do perfekcji, zanikała, pozostawiając po sobie posmak
prawdziwej, przeraźliwej porażki, raniącej dwa razy mocniej niż bomba, która
roztrzaskała w drobny mak jego prawy policzek.
Ze swoimi
uczuciami był pomiędzy niż gdziekolwiek indziej, właściwie nigdy nie
podejrzewał, że mógłby się czuć AŻ nazbyt. Emocje go rozpierały, rozsadzały od
środka, sprawiały, że był bliski prawdziwej, irracjonalnej eksplozji. Starając
się tuszować je pod makijażem słonej obojętności, uśmiechał się z fałszywą
radością wymalowaną na twarzy, skrywając za toną złośliwości wszystkie słowa
leżące mu na wątrobie. Szczerości taka prosta od serca nie była jego kartą
atutową, wzbraniał się od niej jak mógł, zapierał rękami i nogami, udając, że
jego uczucia mają pojemność pudełka od zapałek i sprowadzają się do dwóch
rzeczy: nienawiść i zemsta. Przecież chciał być takie jak L, a L był silny,
pozbawiony górnolotnych emocji, wydrążony w zimnej skale pochłoniętej przez
zmorę logicznego myślenia. Mello musiał być… idealny. A zabijcie w sobie
resztki człowieczeństwo to przecież mała cena, którą musiał spłacić, aby to
osiągnąć.
— Mello, czego
tak bardzo się boisz? — zapytał nagle Matt, nachylając się nad nim; od jego
zapachu aż zakręciło mu się w głowie. Czując na karku ciepły, świszczący
oddech, otworzył oczy. Matt był blisko, zdecydowanie za blisko, jeszcze chwile,
a poczuje na własnej skórze jego smak, dotknął się ustami, wytrącając z
równowagi obolałego od emocji Keehla.
Westchnął
głęboko, żywiąc się uspokajającym oddechem, który ani trochę nie spełnił
swojego zadania, głównie przez to, że zaciągnął się zapachem hikikomori, który
bynajmniej średnio pomagał w pożądanej koncentracji. Zadziałał dokładnie
odwrotnie. To było takie nierzeczywiste, takie nierealne, że prawie nie
wierzył, że to się dzieje naprawdę. Mimo że kiedyś bliskość Matta była dla
niego chlebem powszechnym i nie wywierała na nim nic gwałtownego, teraz miał
ochotę ewakuować się na drugi koniec Stanów Zjednoczonych. Przecież chyba raptem przedwczoraj ze sobą spali,
zniewoleni przez pożądanie, ginące w wysokich dźwiękach wydobywających się
samoistnie z gardła Keehla.
— Nie…
— Cii… —
Przycisnął palec do jego ust, powstrzymując go od bezwartościowego potoku słów.
Wygiął usta w uprzejmym uśmiechu. — A wiesz, że z boku wygląda to tak, jakbyśmy
się całowali — zagadnął z całą swoją nieobecną powagą, przeskakując wzrokiem
między oczami a zaciśniętymi w wąską linię ustami kryminalisty. — Chcesz się całować, Mello?
Mello zamarł,
czując się jak strawiona ofiara chorego ekosystemu. Matt wpływał na jego
organizm w niesamowity sposób: tłumił negatywne emocje, rozpylając ekscytacje,
której dawno nie posmakował na swojej skórze. Przez chwilę starał się przed nią
bronić, traktując ją jak wirusy roznoszące straszne choróbsko, ale gdy nie
potrafił uleczyć swojego rozbrykanego serca wyjącego przeraźliwe: „teraz
zostałeś jedyną szansę od losu!”, poderwał się z impetem z miejsca, okrążając
pokój parę razy dookoła. Przy którymś z rzędu okrążeniu, Miheal Keehl,
ucieleśnienie kociej gracji, wdzięku i wszystkich cech pożądanych u zawodowej
baletnicy, poślizgnął się o samotną skarpetkę porzuconą na środku pokoju,
lądując w ramionach swojej dziennej dawki kokainy, wyposażonej w nietypowy
optymizm, odbiegający od typowego kanonu zachowań.
— No nie
powiem, Mello — odezwał się po chwili, gdy odbiorca tych słów złapał równowagę
i stanął o własnych nogach, robiąc kilka kroków w tył. — W bardzo… hmm…
oryginalny sposób wyrażasz swoje uczucia.
— Wiesz, nasze
uczucia są w ogóle bardzo oryginalne.
„Przypominają
chorobę psychiczną.”, dodał w myślach, uśmiechając się cynicznie pod nosem.
Życie było chorobą, prowadzącą człowieka do śmierci.
„Paradoks
hazardzisty” jest nieśmiertelny w moim sercu. Ilekroć mówię, że to koniec i nie
będzie dalej kontynuowany, tylekroć nie mogę przestać myśleć kontynuacji. Mam
nadzieję, ze ktoś czekał na kolejny rozdział. ;) Trzymajcie się ciepło!
O Boże.
OdpowiedzUsuńTo było zajebiste. Serio. Boziu. Mój ukochany paring z DN i to jeszcze w takim wydaniu.
To było takie kochane i tak smutne jednocześnie, że aż jejciu.
Napisałabym coś konstruktywniej, ale nie dam rady xD
Bosh, paradoks, jak ja na niego czekałam *przytula do cyca* i jeszcze takie dla mnie i takie piekne i takie paradoksowe bardzooooooooo.
OdpowiedzUsuńI umiliłaś mi czas w pracy, więc już całkiem umarłam ze szczescia. No, ale się otrzepałam i żyję, bo w końcu miało mnie to motywować. Podziałało. Dostaniesz coś specjalnego (jak tylko uporam się z trudnymi seksami).
Tak bardzo się jaram, że znów paradoks, że moje niekonstruktywne komentarze, sa jeszcze bardziej "nie" no ale... wiem, ze mówiłam: Matt mistrzu subtelności, kocham cię. Nadal twierdze, że specjalnie strzelał skarpetami po pokoju byleby Mello w nie wpadł, lądując w jego ramionach. No i oni są tak bardzo kochani, ale mimo wszystko Maaaaaaatt <3 powtarzam się, ale rozwaliły mnie te sytuacje. I czekam niecierpliwie na seksy, bo oni tacy mrrrrr.
Opisy jak zawsze powalające, a paradoks ma tak cholernie dobry klimat i nie umiem nigdy do konca uchwycić co jest jego powodem, na pewno te opisy, które nie walą swą oczywistością w oczy i w przeciwieństwie do Matta są subtelne i krążą wokół czytelnika, wodząc go na pokuszenie. No i na pewno sprawcą są charaktery obu panów, których na pewno w sporym stopniu sama wykreowałaś, bo nawet jesli jakieś cechy ich charakteru da się wyczytać z mangi, to nie oszukujmy się, sporo musiałaś sama zrobić i kocham ich jeszcze bardziej. A tak wg to Maaaaaatt<3
I jego opis jak leżał i uh uh uh *hiperwentyluje* Zbyt się jaram, bo paradoks. Więc może już będę kończyć, a nie się pogrążać.
Kocham Kanuś, kocham tak bardzo, ale Ty wiesz.
na moje "na pewno" z dziesięć razy proszę nie zwracać uwagi, to z miłości
OdpowiedzUsuńMuszę się porządnie pozbierać, zanim napiszę ten komentarz. Parę głębokich wdechów i jedziemy, ale nie oczekuj, proszę, niczego rozgarniętego, bo ja rozgarnięta nie jestem i rozgarniętych komentarzy pisać nie potrafię.
OdpowiedzUsuńCześć. I... Wow. Jestem pod takim wrażeniem, że aż nie wiem co z siebie wydusić. Może zacznę od tego, że przeczytałam kolejno "Fetysz", "Znieczulicę", "Jutro nie nadejdzie" no i teraz "Paradoks hazardzisty".
Ponieważ nie miałam wcześniej okazji wypowiedzieć się o tym poprzednich, to chciałabym napisać, że te dwa pierwsze stały się dla mnie ulubionymi fanfiction AoKise. Nie jestem specjalną fanatyczką żadnego z paringów, o których pisałaś w tych Twoich tworach, które czytałam, ale serio, dzięki temu bardziej je polubiłam. Podoba mi się sposób, w jaki podkreślasz charaktery, narracja to cud i miód, chwilami jak czytałam, aż zapomniałam o oddychaniu, byłam tak zaabsorbowana. Jest super, po prostu. "Paradoks hazardzisty" spodobał mi się najbardziej. Dodam jeszcze, że wyłapałam parę literówek, ale to nic takiego, bo nie przeszkadzało mi w czytaniu. No i mega plus za estetykę, czyli szablon, justowanie i akapity. Szkoda, że wiele osób o tym zapomina. Masz genialne wyczucie w pisaniu o uczuciach, w dodatku tak ładnie i oszczędnie wszystko określasz.
Rany, nie wiem co więcej napisać. Po prostu czekam na następne opowiadania i dodaję do linków u siebie, żeby nie zapomnieć o twoim fantastycznym blogu.
Weny życzę! :)