„Nie
chcę żyć tysiąc lat. Wystarczy, że przeżyję dzisiejszy dzień.”
-
Portgas D. Ace
Przerywamy program, aby nadać komunikat z
ostatniej chwili. Jak informowaliśmy wczoraj, rozpoczął się rozbiór starego
biurowca przy Read Street naprzeciwko ratusza. Dzisiaj znaleziono coś, co
wzbudziło we wszystkich mieszane uczucia. W zamurowanej ścianie odnaleziono…
„Złośliwość
rzeczy martwych”, przemknęło mu przez myśli, gdy radio odmówiło posłuszeństwa i
powiadomiło go o swojej śmierci klinicznej. Nie miał ochoty rozczulać się nad
swoimi szczęściem, które wybrało się na nieoczekiwany urlop, ani tym bardziej
na deszcz, skutecznie przeganiający słońce od dwóch dni. Był zbyt skupiony na
dotrzymaniu towarzystwa swojemu dobremu poczuciu humoru, aby się roztrajać i
zawracać sobie głowę tym, co takiego odnaleziono w murach dogorywającego
budynku, który domagał się rozbiórki już od kilku dobrych lat.
Włączył
wycieraczki, aby odgonić kaskady ciężkich kropel deszczu od brudnej szyby
starego jak świat citroena i włączył światła, bo mgła nie miała najmniejszej
ochoty odejść. Zacisnąwszy mocniej dłoń na kierownicy, skręcił w lewo, by
uniknąć porannych korków, które zagościły gęsto na ulicach Nowego Orleanu i
przemierzyć szybciej kilometry dzielące go od uczelni.
Nie miał
najmniejszej ochoty kolejny raz dawać satysfakcji szalonemu wykładowcy, który
już dawno zawiesił na nim krzyżyk i ostrzegł, że jeszcze dwa góra trzy
spóźnienia i nie dopuści go do egzaminów końcowych. A miał przeczucie, że zrobi
to bez jakikolwiek wyrzutów sumienia, gdy tylko nadarzy się ku temu
odpowiadania okazja.
— Za jakie
grzechy — mruknął pod nosem i zahamował ostro, kiedy nie zdążył umknąć przed
czerwonymi światłami na ostatnim skrzyżowaniu, które dzieliło go od ostrej
reprymendy i wianuszka pogróżek pod jego adresem. Ziewnął potężnie, nie
fatygując się o zasady dobrego wychowania, i zabłądził jedną ręką po kanapkę,
pełniącą rolę dzisiejszego skromnego śniadania.
Miał nadzieje,
że uda mu się dorwać w bufecie dawkę kofeiny, która postawi go na nogi i
zatuszuje obecność porannego piwa, wesoło pływającego w jego żyłach. Nie miał
najmniejszego zamiaru umierać w męczarniach na wykładach, ciągnących się tak
jak podróż kolejami państwowymi.
*
Wypadł jak
błyskawica z samochodu, przebiegł przez parking i dopadł schodów, przy czym aż
promieniał z samozachwytu, że jakimś cudem udało mu się nikogo nie staranować.
Popędził na górę, ignorując kolkę, która stanowiło odwieczny problem i,
przeklinając swoją kondycję, przeskoczył parę stopni. Przebierając szybko
nogami, pokonał ogromną ilość stopni, które przerażały go za każdym razem, gdy
zapuszczał się w odmęty uczuleni. Czując, że osiągnął szczyt, przebiegł
truchtem ostatnią prostą, odprowadzony przez rozbawione spojrzenia
przechodniów.
Uśmiechnął się
sam do siebie, zadowolony, że nie dał się uwieźć parze silnych dłoni i tym
razem nie zaspał aż tak bardzo, chociaż pech nadal nad nim czuwał; nie obeszło
się bez dzikich protestów budzika, który w irracjonalny sposób nie zadzwonił,
nie mógł znaleźć wieloletniej koszulki z spranym nadrukiem, służącej mu
dzielnie w każdy pierwszy poniedziałki miesiąca i z trudem wygrał walkę ze
sznurówkami znoszonych trampek, które splątały się ze sobą w nieokiełznane
węzły. Gdyby opowiedział komukolwiek o swojej pobudce, był sto procent pewny,
że nikt by mu w to nie uwierzył i znów cała wina zostałaby zrzucona na jego
zbyt mocno rozwiniętą wyobraźnię. Jak przystało jednak na optymistę i
lekkoducha, wolał się nie zrażać negatywnie nacechowanymi emocjami i dołować
stwierdzeniem dopadł mnie kurewski pech, które krążyło nad jego
jestestwem od urodzenia.
Rzucił
ukradkowe spojrzenie na zegarek i uśmiechnął się jeszcze bardziej, gdy zdał
sobie sprawę, że był aż trzynaście minut przed czasem. Wtargnął na teren
uczelni z wysoko uniesioną głową, próbując wyrównać oddech, bo nie był
przystosowany do takich maratonów. Nie uprawiał sportów już od wielu lat,
właściwie od czasu niefortunnego wypadku był kompletną łamagą — nie potrafił
zagospodarować czasu na poranne bieganie, nie umiał trafić piłką do kosza,
wszystko wypadało mu z rąk i aż nie mógł się nadziwić, że kiedyś marzyła mu się
kariera lekkoatlety. Zaśmiał się na samą myśli i poprawił ramiączko torby,
które upadało bezkarnie, wystawiając jego pogodą ducha na ciężką próbę.
Pomachał w akcie przywitanie w stronę koleżanki, która opierała się o gmach
uczelni i obrał kurs na salę, w której miał odbyć się pierwszy wykład.
Zapowiadał się spokojny dzień w towarzystwie Szekspira, Webstera i innych
literackich zagadnień, na których samo wspomnienie umysłowi ścisłemu pojawiała
się gęsia skórka, a mózg zarządzał taktyczny odwrót.
Wszedł na
drugie piętro, gdzie znajdował się wydział literatury. Korytarz był prawie
pusty, nie licząc kilka osób, z którymi przywitał się z typowym dla siebie
entuzjazmem, ale nie zatrzymał się, aby urządzić sobie dłuższą pogawędkę.
Zamiast tego wślizgnął się na salę i zajął swoje miejsce, okupowane przez niego
już od dwóch lat w przerwach na kurację zdrowotną i rehabilitację, z której ku
ucieszy lekarzy musiał regularnie korzystać.
Wyciągnął
cienki, zdewastowany zeszyt w miękkiej oprawie oraz czarny długopis, który już
dawno nie miał w sobie ani krzty atramentu. Wygrzebał z kieszeni spranych
jeansów telefon, aby sprawdzić czy nie przyszła do niego żadna wiadomości i
zachichotał, kiedy odczytał rytualne „miłej lektury”. Odpisał w pośpiechu, że
trzeba uzupełnić zapas piwa w lodówce i odchylił się na krześle, obserwując
leniwym wzorkiem jak sala powoli zaczęła się zapełniać. Aby zabić nudę, zaczął
bawić się przyrządem do pisania, a gdy tylko na horyzoncie pojawił się
wykładowca, zaprzestał swoich prób perswazji z mocnym postanowieniem, że
nadwyręży swoje szare komórki i skupi się na monologu, który traktował o
literaturze klasycznej.
Przez godzinę
wykładu czuł na spoconym karku natarczywe spojrzenie. Zdenerwował się do
takiego stopnia, że aż zaczął bazgrać coś na marginesie, ale nie rozejrzał się,
aby przypalać swojego potencjalnego prześladowcę na gorącym uczynku. Skupił się
na swoimi namiętnym romansie z kartką papieru, starając się przetestować swoją
podzielność uwagi i słuchać wykładu na tyle intensywnie, aby coś z niego
wyłuskać. Ostatnio przez dwa tygodnie nie był obecny na uczelni, więc chcąc nie
chcąc musiał uważać, bo nie miał ochoty nadrabiać wszystkiego w ostatniej
chwili przed sesją i żałować, że nie możesz pobaraszkować ze swoją drugą
połówką.
Nie miał
bladego pojęcia, kiedy zmorzył go sen. Był tak bezsilny wobec zmęczenia, które
natychmiast przejęło kontrolę nad każdą komórką jego ciała, że odniósł
wrażenie, że utknął w próżni bez dna, a od rzeczywistości odgradzał go szczelny
i ciasny kokon, z którego nie mógł się wyrwać.
Nie walczył.
Zanurzył twarz w zeszycie i zasnął. Sen był na tyle głęboki, że półtorej
godziny później nie potrafił zdefiniować gdzie się znajdował. Impas uwierał go
tak mocno, że zreflektował się dopiero chwilę późnie, gdy przyszła pomoc w
postaci jasnowłosego przedstawiciela płci brzydkiej, który subtelnym ruchem
ręki zgarnął z blatu książkę, oprawianą w coś co do złudzenia przypominało
stary wycinek z lokalnego szmatławca.
Westchnął
cicho i rozciągnął się, śledząc ukradkowo za wachlarza czarnych, grubych rzęs
swój prywatny ból głowy, wyrzut sumienia i środek na parę bezsennych nocy,
które kiełkowały w nim poczucie tak ogromnej pustki, że musiał się posiłkować
butelką szkockiej i tabletkami nasennymi, aby nie wybuchnąć rzewnymi łzami.
Zmarszczył brwi, płodząc na czole zmarszczkę, kiedy w jego głowie pojawiła się
pewna myśli, która zdecydowanie nie chodziła w parze z ich niepisanym paktem nie zbliżaj się do mnie na odległość
dwudziestu centymetrów. Matematykiem był żadnym, więc całkowicie o to nie
dbał, zbyt zaoferowany przepływem swojego geniuszu i orbitalnego pomysłu,
którego nie potrafił zminimalizować i wyrzuć z głowy.
— Sanji!
Blondyn
przystanął i odwrócić się naprawdę niechętnie, lustrując go niezadowolonym
spojrzeniem, które sprawiło, że Ace wzdrygnął się odrobinkę. Już chciał rzucić
coś z serii: "od kiedy patrzysz na mnie w taki sposób", ale ugryzł
się w ostatniej chwili w język, wiedząc aż nazbyt dobrze, że chłopak miewał
humory, a nie miał najmniejszej ochoty go zirytować i od siebie przegonić.
— Nie wszyscy
cierpią na masę wolnego czasu — rzucił na powitanie Sanji, mocniej zaciskając
dłoń na okładce lektury. Ace miał wrażenie, że pech za chwilę znów się uaktywni
i zostanie twardą okładką w sam czubek nosa. Sanji, mimo iż jawił się jak
chucherko pozbawione jakikolwiek predyspozycji siłowych, umiał tak dać w kość,
że Portgas wolał dla swojego własnego bezpieczeństwa nawet nie próbować go
drażnić.
— Pomyślałem,
że mógłbyś mi wyświadczyć pewną przysługę — podjął entuzjastycznie, gdy
jasnowłosy syknął coś niezrozumiałego pod nosem i spuścił wzrok, nie
zaszczycając go nawet pojedynczym spojrzeniem. Ace wolał już, aby zaczął na
niego krzyczeć, niż zachowywać się tak, jakby byli tylko luźnym znajomymi z
jednego roku bez jakiekolwiek wspólnego bagażu doświadczeń na barkach.
— Nie mógłbym
— zaprzeczył od razu, błądząc wzrokiem gdzieś nad jego ramieniem, gdy Portgas
zbliżył się na niebezpieczną odległość i uśmiechnął się promiennie.
— Nie daj się
prosić — kontynuował i aby się zrekompensować spuścił wzrok, podziwiając
podłogę, którą pokrywał brut i kusz.W tej chwili żałował, że po incydencie,
który miał miejsce trzy lata temu, rozegrał to w taki, a nie inny sposób.
Spieprzył, znów spieprzył.
— Masz
naprawdę złe wyczucie czasu. Spieszę się — burknął Sanji. Ace dobrze wiedział,
że chciał się jak najszybciej ewakuować, ale nie dał za wygraną, stwierdzając,
że nie powinien obwijać w bawełnę takiego weterana.
— Bo widzisz —
z roztargnieniem zgarnął zabłąkany kosmyk za ucho — chorowałem dwa tygodnie i
tak się zastanawiam, czy nie mógłby rzucić okiem na twoje notatki.
Sanji wypuścił
głośno powietrze z płuc.
— Byłeś na
rehabilitacji, tak? — zapytał grobowym tonem, zerkając na niego przelotnie. W
jego oczach pojawiło się coś na kształt zmartwienia, gdy Ace przytaknął
niemrawo, a później znów wykrzywił kącik ust w delikatnym uśmiechu. — Niech
będzie — zgodził się po chwili, nerwowo masując nadgarstek. — Ale nie chcę, aby
później krążyły po klasie, zrozumiano? — zapytał.
— Zrozumiano —
zapewnił i aż nie potrafił się nie roześmiać. — W ramach rekompensaty może dasz
się wyciągnąć na kawę — zaproponował, zdając sobie sprawę, że zaiskrzył cień
nadziei na poprawę ich szarganych stosunków. — Otworzyli niedaleko stąd małą
kawiarnię i pomyślałem, że fajnie byłoby posiedzieć i pogadać jak za starych i
dobrych czasów — zachęcił.
— Pomyślę nad
tym — powiedział, chociaż Ace wiedział, że chciał go tylko zbyć i wystawić z
kwitkiem, bo przecież ów stare i dobre czasy były już dawno za nimi, ba!, miał
wrażenie, że miały miejsce na innym kontynencie, tak odległe i zamglone,
tak przykre i boleśnie przemilczane.
— Zachęcam. —
Przeczesał włosy i zabrał swoje rzeczy rozochocony. Był z siebie okropnie
dumny, że przekonał Sanjiego, aby podzielił się z nim swoim dokładnymi
notatkami, zważywszy na fakt, że nigdy nie był skory, aby je „rozdawać” każdemu potrzebującemu pomocy.
Przebrnęli
razem przez kiść studentów, którzy zbierali się do wyjścia i wyszli na
korytarz. Sanji niechętnie podzielił się kilkoma faktami ze swojego życia, a
Ace wręcz przeciwnie, gadał jak najęty, marząc, aby było tak jak dawniej, ale
nic się na to nie zapowiadało. Gdy przeszli do wymiany spostrzeżeń na temat
twórczości Szekspira, ich zdania były taka sprzeczne, że miał wrażenie, że
kolega z wykładów go za chwilę pochłonie swoją szeroko rozwiniętą argumentacją.
Nie miał jednak szansy na kontratak, bo na horyzoncie pojawiła się osoba, którą
Ace darzył tak ciepłym uczuciem jak deszcz za oknem.
Roronoa Zoro,
gdy pojawiał się w obrębie spojrzenia, emanował taką nieprzystępną aurę, że
Portgas pragnął scalić się ze ścianą i zejść mu z oczu. Prezentował się jak
chmura gradowa, a gdyby mógł spojrzeniem zabić, Ace śmiało mógłby zagwarantować
sobie miejsce na cmentarzu z kilku dniowym wyprzedzeniem. Najgorszy był fakt,
że cały zbiór morderczych gestów zdawał się skupiać właśnie na nim, co było
naprawdę przerażające. Ace, wykonawszy szybki rachunek sumienia, nie miał
bladego pojęcia, co takiego przeskrobał, aby rozbudzić w Zoro tyle emocji.
Zwłaszcza, że nie utrzymywał z nim żadnych zażyłych stosunków, a ich znajomość
ograniczało się do krótkiego „cześć”.
— Mógłbyś mi
wytłumaczyć co ty odstawiasz? — zaatakował jak wygłodniałe dzikie zwierzę,
która właśnie upolowała swoją ofiarę. Sanji pobladł, gdy Zoro uśmiechnął się do
Ace’a sztucznie i rzucił oskarżycielskie spojrzenie w stronę prymusa.
— Tylko
rozmawiamy — usprawiedliwił się szybko Noir, mrugając ze zdziwieniem, gdy
Roronoa pochylił się nad nim niebezpiecznie i wymierzył w niego oskarżycielsko
palcem.
— To nie
wyglądało tylko na rozmowę — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Wiem, że
flirtowaliście — dodał oskarżycielsko. — Nie jestem ślepy!
— Gówno wierz
— odparował Sanji, a Portgas zaczął nabierać chęci do ucieczki. Do Zoro nie
dochodziły żadne sensowne argumenty i w ogóle nie słuchał, zamiast tego
oskarżał ich o rzeczy, które wcale nie miał miejsca i robił to w taki sposób,
że Ace poczuł się winny, że miał czelność prosić o notatki.
— Daj spokój,
Zoro. — Ace wkroczył do akcji, bo Sanji nie wyglądał na osobę, która miała
ochotę przeprowadzić kontratak. — To nic wielkiego. Zachorowałem. Poprosiłem go
o notatki. To wszystko. — Wzruszył ramionami.
— Znalazłeś
sobie adwokata? — wysyczał Roronoa, ignorując jakiekolwiek usprawiedliwienia.
Sanji tylko prychnął jak rozjuszony kot.
— Zaparz i
wypij melisę. Potem porozmawiamy — odparł będąc na granicy, co Portgas
rozszyfrował jako wyraźny sygnał, że takie sytuacje powtarzały się za każdym
razem, gdy ucinał sobie z kimś krótką pogawędkę. — A teraz pozwól, że wrócę do
swoich zajęć — dodał i odszedł, gdy Zoro szykował kolejną wiązankę.
— Świetnie! —
skomentował i uderzył pięścią w ścianę, piorunując Ace’a wzrokiem godnym
psychola, który urwał się bez zgody lekarzy z psychiatryka.
— No to pa. —
Portgas pożegnał się z nim pośpiesznie, aby go jeszcze bardziej nie nakręcić i
nie rozzłościć, bo nie zamierzał brać udziału w scenach zazdrości, które miały
swoje podstawy wyłącznie w szarganej psychice Roronoy.
„Powinien wybrać się na dramaturgię, a nie
geografię”, pomyślał złośliwie, gdy przepychał się przez tłum ludzi, który
zmierzał w całkowicie innym kierunku niż on. Złapał za komórkę i napisał
szybko: „Zamów pizzę. Będę za dwadzieścia góra trzydzieści minut”, bo nie
chciał brać udziału w eksperymentach kulinarnych swojej drugiej połówki.
*
— Byłeś
chociaż na jednym wykładzie?
— Też miło cię
widzieć — zapewnił, gdy przekroczył próg skromnego mieszkania, które nie było
szczytem marzeń, ale za to było niedrogie i w centrum miasto, a takie
przywileje nie krzyczały szturmem z każdego ogłoszenia.
— Zgubiłeś go
— zakomunikował wesoło mężczyzna, opierający się nonszalancko o framugę drzwi.
Przyglądał się z rozbawieniem jak Ace ściąga buty i rzuca w kąt niewielkiego,
skromnie udekorowanego holu torbę. — Albo ktoś ci go zakosił, gdy byłeś zalany
w cztery dupy — rzucił jeszcze i zniknął w kuchni, z której był czuć zapach
pizzy.
Portgas
dopiero po chwili odzyskał rezonans i zrozumiał do czego pije jego
współlokator.
— Z
grzeczności nie zaprzeczę — zgodził się pośpiesznie, zamykając piętą drzwi,
które wymagały remontu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że srebrny łańcuszek,
którego jeszcze rano miał na szyi, znikł w niewyjaśnionych okolicznościach.
Myślał, że zostanie z tego tytułu szlaban, ale przyjął z ulgą postawę swojego
partnera, który najwyraźniej nie przywiązywał wagi do takich rzeczy. — Z serem,
mięsem i z grzybami? — zaciekawił się, idąc w ślad za osobą, która nie dawała
mu zasnąć w nocy.
— Taką jak
najbardziej lubisz — zapewnił, przyciągnął go do siebie i musnął w usta. Ace
zachichotał, gdy podrażnił go trzydniowy zarost wyhodowany właśnie na takie
okazje.
— Stęskniłem
się — rzekł po chwili, stanął na palcach i potarł swój nos o jego nos. —
Powinieneś skonsultować się z fryzjerem — dodał na wpół żartobliwie, na wpół
poważnie.
— I kto to
mówi. — Wzruszył ramionami, odchodząc na bezpieczną odległość. — Jedzmy. Jestem
głodny jak wilk. Ty pewnie też.
— Żebyś
wiedział.
Shanks
wiedział o tym doskonale. Żołądek Ace mógł pomieścić nawet kilka koni z
kopytami. Był niezidentyfikowaną próżnią bez dna. I w tym wypadku nie było
żadnych kompromisów.
Cdn.
Ta pizza to tak specjalnie? Umieram z głodu -.-
OdpowiedzUsuńZaklepuje miejsce na sensowny komentarz, jak już się wyśpię, czyli zaaaaa bosh, za 5 godzin wypadałoby wstać.
Zabieram się za OP w najbliższą wolną chwilę
Ummmmm małe Hiszpaniątka mnie odwiedziły 0.0 są w porządku, ale mój angielski już nie koniecznie, ratuj niedouczone dziewczę!
OdpowiedzUsuńNieznajomość OP wcale nie przeszkadza mi w tym by się jarać. Słodkie ^^
Z tego co się orientuję to z wykładów nie rozliczają, tylko my mamy jakieś pochrzanione Kadry dla Gospodarki, to dlatego :p
Ale generalnie... tak bardzo go rozumiem, zgon przybijam na praktycznie każdym wykładzie, to smutne.
Nie obijaj się tam z następnym rozdziałem (lol, powiedział Ci to odpowiedni człowiek)
Zajęli wszystkie miejsca z hiszpańskiego i będę przez całe studia katowana niemieckim, chamstwo -.-
Jak to Ace’a pasuje takie zachowanie i totalna olewka :D Uroczy jest :D Ale nie zaspokoiłam mojej AceSanowej żądzy tym rozdziałem :P Ace musiał coś nieźle skiełbasić, że Sanji jest na niego taki cięty. Ogólnie nawet z Zoro mu coś nie idzie xD Zielonowłosy wyszedł na niezłego zazdrośnika. Współczuję Sanjiemu :( Ale zapowiada się kawał dobrego opowiadanka :D Nie mogę się doczekać kolejnej notki ;) Ostatnia scena z Shanksem i Acem urocza *.* Jestem naprawdę ciekawa, jak rozegrasz to w dalszym ciągu :D Czekam i życzę weny :*
OdpowiedzUsuńEloszki, Ayo~!
UsuńWiem, że nie jesteś zaspokojona, wiem. Nie obiecuję dzikich seksów i w ogóle, ale będzie AceSan, bo to jest główny zamysł opowiadania i go raczej nie zmienię, bo nie chce mi się zmieniać etykiet w rozdziałach. :D
Tak. Zoro jest zazdrosny. Sanji jest rozdarty i trochę ułomny uczuciowo i nie ukrywam, że w głównej mierze to zasługa Ace'a.
Tak. Też mi się podoba wątek Ace z Shanksem, zwłaszcza że tak mało tego zacnego pairingu że aż chce mi się płakać do poduchy. Dlaczego nie może się rozmnożyć jak króliki? To takie smutne.
Thx ;*
O ja nie moge, więc tak samo nadali nam na imię. Zgon to określenie mojego życia.
OdpowiedzUsuńKłamiesz. Niemiecki to zło. A ja mam jeszcze historie siedzącą mi w głowie.
Jassssssne, uważaj bo stanie się mym ukochanym językiem
OdpowiedzUsuńba ze tak, nijihaiki dobre na systko.
OdpowiedzUsuńweheee acesan. dawno nie bylo :D na razie to w sumie sma wstep jest wiec nie wiem jak to nawet podsumowac, ale chce juz nastepnaa czeeesc. z segzami, o!
zoro zazdrosnyy, awwwwww awww awwww, słodziak.
sanji tkai trochu zgaubiony. omfg, krwotok.
chce wiecej.daj.mi.
Pisam, pisam, ale dwa seksy to dużo
OdpowiedzUsuńStaram się, ale i tak będziesz jęczeć, ze krótka
OdpowiedzUsuńBo ta będzie jeszcze krótsza i stwierdzisz, że nie ma sensu? *patrzy i udaje, ze rozumie co napisała*
OdpowiedzUsuńSmutno mi teraz. Nawet po wjebaniu dialogu, jest krótkie, nie umiem długo -.-
OdpowiedzUsuńWiem, nie może też być dziewicą i w ciązy... chociaż to już kwestia wiary :p
OdpowiedzUsuńAha, czyli jednak popieprzyłam z tym opisem.
Bo Daiki jest chujem i uprzedzałam, zeby się charakterów nie czepiać, one nie istnieją 0.0
*mysli intensywnie* to to nie jakies czerwone co? Fuck. Fakt, ze nie znam sie na kolorach, ale teraz to mnie zagielas. Daiki jest chujem! Muhahahahaha. Powiem, ze czytac u ciebie sie nie da na telefonie, kiepskie kolory
OdpowiedzUsuńOk, poprawiłam, wiesz mój ekspert od kolorów jeden siedzi w Szczecinie, a drugi w lubelskim, więc rozumiesz.
OdpowiedzUsuńOn ma orientację chujową przez sam fakt, że podrywa Taigę, już dawno powinien się ogarnąć, że nie warto wracać.
Nie przeczę, mój jest w jednej części trzymany tylko siłą woli
google to zbyt skomplikowane urządzenie, ja wolę jęczeć ludziom.
OdpowiedzUsuńTak, dobre seksy, są dobre
spadaj informatyku -.-
OdpowiedzUsuńJa po prostu mam własną paletę barw
wygodne, nie powiem, ze nie
OdpowiedzUsuńbo najebałam nijihaiki.
OdpowiedzUsuńjestem pierdolnięta, bo przybyłam, aby skomentować prawie każdy twój post opublikowany na tym blogu ;-; serio, mam coś z głową.
OdpowiedzUsuńnie oglądałam one piece, ale spodobało mi się to.
nie no dobra, zakochałam się :)
bardzo lekko mi się czytało, twój styl jest naprawdę piękny, dobra, przezajebisty.
chyba mi to długo zajmie, te komentowanie, bo nawet nie mogę wyrazić swoich uczuć po przeczytaniu ;-;
Usuńzbytnio pokochałam twoją sztukę, umrzę xd