Akt I – Samotna wędrówka
Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, i szczęścia, aby mi się jedno z drugim nie popieprzyło. – Stephen King, Miasteczko Salem
Nad małym
portowym miastem Calais unosiła się mlecznobiała mgła. Niewyraźna poświata
księżyca próbowała walczyć bezskutecznie z kłębiącymi się na niebie deszczowymi
chmurami, które leniwie posuwały się do przodu w rytm tylko sobie znanych
melodii.
Był chłodny,
(prawie) wiosenny wieczór, siąpiło, a w radiu odżyła moda na piosenki lat
osiemdziesiątych.
Żyć,
nie umierać, pomyślał złośliwie Noir[1] Sanji, wyciągając z kieszeni
paczkę papierosów.A przeklętej wiosny
nadal nie widać, prychnął w myślach, wyciągając jedyne lekarstwo na swoje
wszystkie smutki z pomiętego opakowania, wyglądające na takie, co wiele
przeszło.
Gdy raz na
jakiś czas ukradkowo zerkał przez szybę swojej starej i ledwo żyjącej już
Hondy, zdał sobie sprawę, że znów zabrało mu się na rozwiązywanie swoje starych
jak świat egzystencjalnych dylematów.
Usłyszał cichą melodię i zaczął grzebać w
kieszeni w poszukiwaniu telefonu. Gdy go w końcu znalazł, szybko nacisnął na
zielony guzik i przycisnął sobie czarną komórkę do ucha.
— Halo, halo, tu gówniana restaracja. Co podać? —
zapytał zaniechęcony, jedną dłoń zapalając papierosa, drugą nadal trzymając na
kierownicy.
— Całe
opakowanie leków — usłyszał optymistyczny głos w słuchawce i przewrócił oczyma.
— Na? — zapytał
z uprzejmym zainteresowniem. Zaciągnął się.
— Na życie.
— Mam tylko aspirynę — pocieszył.
— Może być?
— W ostateczności.
— Smacznego — rzucił na wpół
ironicznie, na wpół poważnie, skręcając w lewo.
— Gdzieś jesteś?
— W stęchłej dziurze zabitej
dechami. Będę za cztery godziny z haczykiem — powiadomił i ziewnął, przyznając,
że przydałaby się mała czarna na rozbudzenie.
— Pośpiesz się.
— Mam się pospieszyć? Jeszcze
pomyślę, że się stęskniłaś — zironizował. — Pracuję nad tym.
— Masz jakieś plany na ten
tydzień?
— Nie wybiegam
tak daleko w przyszłość — odparł, włączając wycieraczki, gdy deszcz zmógł się
na sile. Nie doczekał się odpowiedzi, usłyszał tylko przerwany sygnał
połączenia i krople deszczu uderzające o dech niemalże pustego samochodu.
Rzucił
ukradkowe spojrzenie na wyświetlacz i zaklął pod nosem, coś co brzmiało jak
„gówniany telefon”, gdy bateria była na wyczerpaniu swoich wszystkich
strategicznych sił. Zacisnąwszy mocniej dłoń na kierownicy, skręcił w prawo z
głośnym piskiem opon na leśną ścieżkę. Mimo wszystko cieszył się, że jego
rodzinne okolice porażały cichością i nie cieszyły się szczytem ludzkiej
cywilizacji.
— Nie mów, że ty też odmawiasz współpracy —
warknął pod nosem, gdy silnik powiadomił go o swojej śmierci „klinicznej”
głośnym sykiem i auto zgasło, pogrążając go w egipskich ciemnościach. Nie miał
pojęcia co robić. Odchylił lekko głowę do tyłu, opierając się o wygodny fotel
swojej Hondy i zamknął oczy, czekając aż odda się całkowicie w objęcia
Morfeusza.
Po dwóch
godzinach bezproduktywnego siedzenia w jednym miejscu, gdy doszedł do winsoku,
że sen nie chce przyjść, wstał, otworzył drzwi samochodu, a jego cień jak
milczący towarzysz rozciągnął się na leśnej ściółce. Narzucił na siebie kurtkę
i wyszedł z mocnym postanowieniem rozprostowania nóg.
Zimny wiatr
muskał jego twarz, gdy w otoczce szarego dymu stawił pierwsze kroki na mokrej
trawie. Zadygotał z zimna, wciskając dłonie do kieszeni. Delikatna mżawka
przeobraziła się w ulewę, która rozszalała się na dobre. Deszcz padał jak z
cebra.
Rzucając
ostatnie spojrzenie swojemu ukochanemu rocznikowi ‘89, z którego złaził już
czerwony lakier, postanowił zbadać swoje marne położenie i wybadać, czy nie
znajdzie przy okazji swojej niedoli miłosiernego samarytanina. Dlatego też,
adorowany przez nawałnice, ruszył przed siebie w nieznaną przez ludzkie oczy
dzicz.
Mocno wiejący
wiatr obejmował jego policzki, katując jeszcze większym nawałem ciężkich kropel
deszczu. Przemoczone do suchej nitki ubranie, ciążyło na nim, tak bardzo, że
miał wrażenie, że za chwilę się zapadanie. Mimo ochrony gwarantowanej przez
narzucony na głowę kaptur, jasna grzywka upadła mu na czoło i lała się z niej
stróżka wody.
Balansował
pomiędzy drzewami, ignorując fakt, że czuł zimne spojrzenie na swoim spoconym
karku. W nocy aktywowała się wyobraźnia i pewnie ona była skutkiem ubocznym
jego bystrych wrażeń.
Nie miał
pojęcia, gdzie idzie. Po prostu szedł, ostrożnie posuwając się na przód w
wąskim tunelu, ukształtowanym przez gęsto rosnące drzewa. Przejście, które
znajdowało się przed nim, było tak ciasne, że nie dopuszczało żadnego światła.
Lubił ciemność, czuł się bezpieczny, gdy ze wszystkich stron otaczał go mrok, a
jedyne co musiał robić, to oddychać dalej.
Był daleko od
ciekawskich szeptów i karcącego spojrzenia swojej przyrodniej siostry, i ten
fakt mu wystarczał. Lodowata woda spływała duszkiem po jego twarzy i irytowała
coraz bardziej. Dlatego nie odmówił sobie kolejnego prychnięcia tego dnia, gdy
papierosy przemokły do ostatniego listka tytoniu i nie mógł nawet oddać się
swojej przyjemności.
Zadygotał z
zimna. Miał wrażenie, że minęła wieczność, odkąd po raz ostatni widział biały
świt i nawet nie mógł przypomnieć sobie głosu, który jeszcze nie dawno
poinformował go o swojej obecności. Musiał przyznać przed samym sobą, że
naprawdę jest chodzącą katastrofą i nie potrafił w żaden sposób zdefiniować
swojego pecha – nie rozbił lustra w przeciągu siedmiu lat, czarny kot nie
przebiegł mu drogi, a dziś kalendarz nie wskazywał trzynastego dnia miesiąca.
Może sam fakt, że urodził się w bólach był wystarczającym dowodem na to, że nie
sprawowała nad nim pieczę żadna migocząca pierdoła na niebie?
Miał wrażenie,
że za chwilę straci zdolność poruszania się. Ręce mu zmarzły, a nogi zaczęły
się trząść. Czy mógłby wtedy liczyć na sen? Skuliłyby się gdzieś, owinięty
smrodem gaju i czekał albo na śmierć, albo wybawienie.
Jeszcze nigdy
nie znajdował się w tak groteskowejsytuacji.
Miał wrażenie, że za chwilę zwariuje. Przy życiu utrzymywała go tylko nadzieja,
że w tym roku lato powinno trwać o wiele dłużej, na skutek przedłużenia w
nieskończoność zimowego szaleństwa.
Do diabła z
tym!, pomyślał. Równie dobrze mógł to uznać za kiepski żart ze strony
życia. Kiedyś w końcu musiał nadjeść dzień, a wtedy przynajmniej będzie w
stanie oszacować gdzie jest.
Błądząc tak po
tym bezpańskim, odludnym lesie, odnosił niejasne wrażenie, że jest bohaterem
filmu rodem z horrorów i modlił się w duchu, aby nie skończyć dramatem i
życiową klęską, jak przystało na takie produkcje. Starał się jak mógł poruszać
wzdłuż lewo ubitej ścieżki, a biorąc pod uwagę to, że deszcz nie padał tu tak
potężnie, jak na otwartej przestrzeni, w jego duszy pojawił się promyk nadziei
na lepsze jutro.
Nagle jednak
ta, zdawałaby się, nie mająca końca mgła zaczęła się rozrzedzać, gdy zbliżał
się coraz bardziej do rozwidlenia. Przeszedł jeszcze metr, góra dwa, i
odetchnął z ulgą, gdy przed jego oczami pojawił się duży cień, który co krok
zaczął się wyostrzać, aby koniec końców uchylić przed nim rąbka swojej
tajemnicy.
Przed jego
oczyma ukazała się posiadłość wzniesiona w barkowym stylu, choć nie znał się na
architekturze, mógł to stwierdzić z łatwością po charakterystycznych
ozdobach. Dom nie był pierwszej
młodości, ze ścian złaził brudny i pomarszczony tynk, w niektórych oknach na
dobre zadomowiła się gęsta pajęczyna, niektóre zaś szyby były wybijane i zabite
dechami. Ściany zaś od linii frontu były porośnięte bluszczem tak gęsto, że z
tej odległości nie mógł rozróżnić drzwi od okien. Ale nadal imponował, na tyle,
ażeby zmusić Sanjiego do podejścia jeszcze bliżej. Przyglądał się swojemu
odkryciu niemalże z chorą fascynacja, ba, miał wrażenie, że pchają go tam
jakieś niewidzialne siły. Nie miał nawet pojęcia, kiedy serce w jego piersi
zaczęło bić jak oszalałe, a on sam stracił poczucie czasu. Wyciągnął telefon,
aby podzielić się swoim znaleziskiem całemu światu, ale zdał sobie sprawę, że
nie mógł na niego liczyć.
Gówniany czarny humor, mruknął w
myślach, gdy znów poczuł wzbierającą go złość.
Zapewne, gdyby
niebo było bardziej przejrzyste a on nie byłby tak zaaferowany tym wszystkim,
dostrzegłby w jednym z okien na piętrze, w którym jarzyła się smuga światła,
wysoką, tajemniczą personę spowitą dymem. Nie mógłby nawet przepuszczać, że ów
postać przyglądała mu się uważnie, badając każdy najmniejszy szczegół jego
twarzy, poczynając od kręconej brwi, skończywszy na niebieskich oczach.
Wyposażony w
lampkę krwistoczerwonego wina i domieszkę dobrego humoru, opierał się o framugę
drzwi, patrząc to w okno, to na fortepian wybitnego pianisty, który zmarł dawno
temu, a jego prochy zostały rozsypane po całym świecie. Jego piegowatą twarz
rozjaśnił uśmiech.
Zanucił pod
nosem ciche „…więc każdej nocy wędruję samotnie”, które brzmiało jak te wszystkie
piosenki z dawna zapomniane i nie zaakceptowane przez środowisko nowych pokoleń
i zbiegł po schodach, starając się narobić tyle hałasu, na ile było stać jego
stan zdrowia.
— Witaj na
moim przyjęciu — szepnął z uśmiechem, gdy frontowe drzwi przywitały gościa z
głośnym skrzypnięciem.
Wzniósł
naczynie w geście toastu i napił się, oblizując usta.
[1] z francuskiego „czarny”.
Zaczyna się naprawdę bardzo tajemniczo :) Jestem ciekawa co tam wymyśliłaś, bo znając życie będzie to kawał naprawdę dobrego opowiadania ^^ Kurcze, strasznie mi się podoba jak oddajesz postać Sanjiego. Ja tak nie umiem, a do niego te Twoje zachowanie tak pasuje. I ciekawe kim jest Ace :D Pierwsze co mi na myśl przyszło to to, że jest wampirem ^^ Czekam na kolejny rozdział :)
OdpowiedzUsuńWoah! Ale świetne!
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa co dalej... jest tak mrocznie i cudownie :D
Achh proszę o więcej *.* Wciągnęłam się (a to się rzadko zdarza ;P)
Wyczuwam siły mroku... XD
OdpowiedzUsuńNo cóż, mnie zakończenie też skojarzyło się z Acem wampirem lub demonem [Yes, my lord *.*]. Początek naprawdę intrygujący i mam wrażenie, że Sanji nieprzypadkowo trafił akurat tam.
Nie mogę się doczekać ciągu dalszego ^^
Ja się tylko zastanawiam, czy to aby na pewno Ace, stoi tam przy oknie xD
OdpowiedzUsuńKana może nas jeszcze zaskoczyć ;P
Koleś ma piegi, dla mnie to jasny dość sygnał ^^
OdpowiedzUsuńHaha cos w tym jest xD
UsuńFufufu~ Chyba powinnam przerwać milczenie, nee? ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za wasze wszystkie pozytywne komentarze i w ogóle. Postaram się, aby to opowiadanie zmusiło was do dreszczyku strachu albo jakiekolwiek emocji, naprawdę, obiecuję.
Nie sądziłam, że będzie debata o ów "tajemniczej" postaci, ba, myślałam, że to takie oczywiste, hijhijhij :D
Opowiadanko z dreszczykiem~ Nya uwielbiam takie:3 Ciekawe czy to będzie coś w rodzaju pięknej i bestii czy Drakuli? A może mix? Nie mogę się doczekać kolejnej części! Skoro pierwsza część jest tak dobra, to kolejna zwali z nóg!
OdpowiedzUsuńCoś czuję, że będzie sporo napięcia i mroku. Dawno czegoś takiego nie czytałam.
OdpowiedzUsuń