7 grudnia 2013

„Jestem tutaj”

Allelujah pochyla się i dla zabicia nudy obserwuje jak porywisty wiatr podrażnia kwiaty, zmuszając je do chaotycznego tańca. Unosi delikatnie kącik ust ku górze, zgarniając niesforne kosmyki za ucho.
Nieprzyjemny dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa, gdy czuje na swoim karku spojrzenie, ale nie odwraca się, aby zlokalizować swojego prześladowcę. Prostuje się, rozglądając się przed siebie. Stwierdzając, że jest już bardzo blisko wyznaczonego punktu, kontynuuje swoją samotną podróż, nie bacząc na to, że zabrał ze sobą nieproszonego gościa.
Wzdycha głośno, czując jak zwilżona przez deszcz ziemia zapada się pod jego najlżejszym krokiem. Poprawia zamaszystym ruchem ręki szalik, który chroni szczelnie chudą szyję przed mroźnym wiatrem i chowa ręce do kieszeni długiego płaszcza, żałując, że nie zaopatrzył się w rękawiczki.  
— Nie idź za mną — szepcze cicho, zatrzymując się nagle.
Odgłos obcych kroków zostaje stłumiony przez porywisty wiatr. Dookoła panuje cisza, przerywana przez hulaszczy wiatr.
Minęły cztery lata — cztery długie lata! — i nawet jeśli odszedł gdzieś naprawdę bardzo daleko i nie dawał żadnych znaków życia, nie mógł pomylić go z nikim innym.   
Allelujah łapie łapczywie powietrze i wypuszcza je ze świstem.
— Lockon… Lockon… Lockon — powtarza jego imię jak mantrę, zaciskając skostniałe palce na skrawku materiału, gdy silne ramiona zgarniają go do siebie, zmuszając, aby oparł cały ciężar ciała na umięśnionej klatce piersiowej.
Wdycha znajomy zapach, pozwalając, aby przejął kontrolę nad zatokami. Otwiera usta, ale po chwili je zamyka, zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.  Nie potrafi powstrzymać już łez, które od czterech lat uporczywie usiłowały dać ujście emocjom.
— N-nie zostawiaj mnie, proszę, n-nigdy więcej mnie nie zostawiaj — kontynuuje, choć równie dobrze może rozmawiać sam ze sobą. A po chwili przeklina się w myślach, zdając sobie sprawę, że jego głos drży histerycznie.
— Jestem tutaj.
Podrażniający narząd słuchowy szept sprawia, że proces serca przyśpiesza. Allelujah, czując jak wypełniają go niezidentyfikowane pokłady odwagi, bierze się w garść.
— Ja… ja… ko...
Palec, mocno przyciśnięty do jego popękanych, szorstkich warg, kradnie dalszy potok słów.
— Jestem tutaj — mówi natarczywie, a niedoszły super żołnierz ma wrażenie, że jego głos wyzbyty jest ze wszelkiej dotychczasowej delikatności, o której wspomnienia nie zdarzyły jeszcze wyparować. 
— Neil Dylandy— szepce cicho jego imię i nazwisko, nie mogąc się powstrzymać, aby po omacku nie zbadać struktury jego twarzy. Czuje pod palcami kilkuletni zarost, kilka kosmyków włosów, wymagających konsultacji z fryzjerem i wydatne kości policzkowe.
— Jestem…
Wymuszony pocałunek nie daje dojść Stratosowi do głosu. Opuszkiem palca dotyka miejsca, gdzie powinno znajdować się serce Hapitsma, po czym odpycha do delikatnie od siebie, wyswobadzając metr osiemdziesiąt z kawałkiem ze swojego uścisku.
Alleujah otwiera gwałtownie oczy, obracając się szybko. Iluzja pęka jak bańka mydlana.
„Jestem tutaj” porywa wiatr, a Allelujah Haptism zdaje sobie sprawę, że gdyby nawet szukał w najgłębszych częściach kosmosu wszystko przepadło. Nie ma już niczego.
Lockon Stratos nie żyje już od dawna.



Ostatnio siły do pisania mnie opuściły. Mam jednak nadzieję, że ten krótki ficzek (który właściwie jest o niczym) będzie drogą ku temu, abym w końcu mogła „stanąć na nogi” i chociaż skończyć opowiadania wieloczęściowe, które zaczęłam.

2 komentarze:

  1. Przyszłam poczytać i jestem zachwycona. Ślicznie piszesz, mam nadzieję, że wena Ci wróci :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń