Allelujah
pochyla się i dla zabicia nudy obserwuje jak porywisty wiatr podrażnia kwiaty,
zmuszając je do chaotycznego tańca. Unosi delikatnie kącik ust ku górze,
zgarniając niesforne kosmyki za ucho.
Nieprzyjemny
dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa, gdy czuje na swoim karku spojrzenie, ale
nie odwraca się, aby zlokalizować swojego prześladowcę. Prostuje się,
rozglądając się przed siebie. Stwierdzając, że jest już bardzo blisko
wyznaczonego punktu, kontynuuje swoją samotną podróż, nie bacząc na to, że
zabrał ze sobą nieproszonego gościa.
Wzdycha
głośno, czując jak zwilżona przez deszcz ziemia zapada się pod jego najlżejszym
krokiem. Poprawia zamaszystym ruchem ręki szalik, który chroni szczelnie chudą
szyję przed mroźnym wiatrem i chowa ręce do kieszeni długiego płaszcza,
żałując, że nie zaopatrzył się w rękawiczki.
— Nie idź za
mną — szepcze cicho, zatrzymując się nagle.
Odgłos obcych
kroków zostaje stłumiony przez porywisty wiatr. Dookoła panuje cisza,
przerywana przez hulaszczy wiatr.
Minęły cztery
lata — cztery długie lata! — i nawet jeśli odszedł gdzieś naprawdę bardzo
daleko i nie dawał żadnych znaków życia, nie mógł pomylić go z nikim
innym.
Allelujah
łapie łapczywie powietrze i wypuszcza je ze świstem.
— Lockon…
Lockon… Lockon — powtarza jego imię jak mantrę, zaciskając skostniałe palce na
skrawku materiału, gdy silne ramiona zgarniają go do siebie, zmuszając, aby
oparł cały ciężar ciała na umięśnionej klatce piersiowej.
Wdycha znajomy
zapach, pozwalając, aby przejął kontrolę nad zatokami. Otwiera usta, ale po
chwili je zamyka, zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie wydobyć z siebie
jakiegokolwiek dźwięku. Nie potrafi
powstrzymać już łez, które od czterech lat uporczywie usiłowały dać ujście
emocjom.
— N-nie
zostawiaj mnie, proszę, n-nigdy więcej mnie nie zostawiaj — kontynuuje, choć
równie dobrze może rozmawiać sam ze sobą. A po chwili przeklina się w myślach,
zdając sobie sprawę, że jego głos drży histerycznie.
— Jestem
tutaj.
Podrażniający
narząd słuchowy szept sprawia, że proces serca przyśpiesza. Allelujah, czując
jak wypełniają go niezidentyfikowane pokłady odwagi, bierze się w garść.
— Ja… ja…
ko...
Palec, mocno
przyciśnięty do jego popękanych, szorstkich warg, kradnie dalszy potok słów.
— Jestem tutaj
— mówi natarczywie, a niedoszły super żołnierz ma wrażenie, że jego głos
wyzbyty jest ze wszelkiej dotychczasowej delikatności, o której wspomnienia nie
zdarzyły jeszcze wyparować.
— Neil
Dylandy— szepce cicho jego imię i nazwisko, nie mogąc się powstrzymać, aby po
omacku nie zbadać struktury jego twarzy. Czuje pod palcami kilkuletni zarost,
kilka kosmyków włosów, wymagających konsultacji z fryzjerem i wydatne kości
policzkowe.
— Jestem…
Wymuszony
pocałunek nie daje dojść Stratosowi do głosu. Opuszkiem palca dotyka miejsca,
gdzie powinno znajdować się serce Hapitsma, po czym odpycha do delikatnie od
siebie, wyswobadzając metr osiemdziesiąt z kawałkiem ze swojego uścisku.
Alleujah
otwiera gwałtownie oczy, obracając się szybko. Iluzja pęka jak bańka mydlana.
„Jestem tutaj”
porywa wiatr, a Allelujah Haptism zdaje sobie sprawę, że gdyby nawet szukał w
najgłębszych częściach kosmosu wszystko przepadło. Nie ma już niczego.
Lockon Stratos
nie żyje już od dawna.
Ostatnio siły
do pisania mnie opuściły. Mam jednak nadzieję, że ten krótki ficzek (który
właściwie jest o niczym) będzie drogą ku temu, abym w końcu mogła „stanąć na
nogi” i chociaż skończyć opowiadania wieloczęściowe, które zaczęłam.
Przyszłam poczytać i jestem zachwycona. Ślicznie piszesz, mam nadzieję, że wena Ci wróci :D
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń