— Mello…
— Co?
— Zrób to jeszcze raz.
— Ale po co?
— Bo tak.
— Twoje argumenty są jak zwykle powalające —
fuknął Mello, przytulając się do zimnej ściany.
— Zrób — ciągnął dalej Matt, gdy jasnowłosy
spalił buraka.
— Nie — zaprotestował, czując smak miętowego
papierosa w ustach.
— Nie daj się prosić. — Nudził, unosząc
sugestywnie brew do góry.
— Nie chcę — oburzył się Mello, łamiąc
papierosa.
— Właśnie, że chcesz! — zapewnił Matt,
przygryzając prowokacyjnie wargę. — No weź. Będzie fajnie, tylko popatrz, on
tego też chce. — Rzucił wymowne spojrzenie niżej, a policzki Miheala pokryły
się jeszcze większą czerwienią, która mogła teraz śmiało konkurować z włosami
Jeevesa.
— No dobra. — Mello westchnął ciężko, kiedy
dokładnie przemyślał i zanalizował sytuacją. — Ale ostatni raz, dobrze? —
zapytał, zbierając go do ręki.
— Okej. – Matt potaknął głową z entuzjazmem,
gdy Mello jęknął po chwili, kiedy kolejny raz spudłował.
— Przecież wiesz jak nie lubię przegrywać —
warknął pod nosem i opuścił „to coś” na pościel.
— Dlatego ci to proponuję. – Matt zaśmiał
się pod nosem, gdy zgarnął z pościeli dwie konsole i schował je pod łóżko,
gasząc światło.
— Matt?
— Hmm..?
— Dlaczego nadałeś im imiona? — zapytał po
chwili Keehl, żałując, że natura nie obdarzyła go sowimi oczyma.
— Dlatego, abyś o to pytał. — Matt
zachichotał i zanurzył twarz w poduszce. Był senny, tak cholernie senny, że nie
miał nawet ochoty odpowiadać na „pieszczoty” Mello, gdy wymierzył mu właśnie
łokciem cios w brzuch.
Zasnął z słowami kocham cię na ustach.
Matt
westchnął i wyciągnął z kieszeni pomiętą paczką papierosów, uświadamiając
sobie, że uciekł jak płonna dziewica, gdy Mello upadł bez sił na pościel
śmierdzącą spermą i potem.
Gdzie ta przeklęta zima, prychnął w
myślach, tak jakby była jedynym lekarstwem na wszystkie smutki.
Gdy
raz na jakiś czas ukradkowo zerkał przez szybę ledwo żyjącego już volvo, zdał
sobie sprawę, że znów utknął w martwym punkcie i nie miał bladego pojęcia, co
tak naprawdę czuł do Mello.
Może
wówczas, gdy fortuna wykrzywiła w jego stronę kły, powinien podjąć jeden
słuszny krok i dać się zabić, a nie paradować teraz po mieście ze skrzywioną
psychiką, z milionem zmartwień na karku, dwudziestoma dolarami w kieszeni,
nie-przyjacielem, którego sam władował sobie do łóżka i poczuciem porażki, z
którym zmagał się przeszło dziesięć lat i nijak nie potrafił sobie z nim
poradzić.
Teraz
przy życiu trzymał go tylko dług wdzięczności, który zaciągnął u Watariego,
nocą trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego
roku, i epidemia, która przyczyniała się do coraz częstszych zgonów w kraju
Wschodzącego Jena.
Matt
zachichotał histerycznie, gdy uświadomił sobie, że zdiagnozowaną chorobę
Mello miał w rękach, ale uwiodła go chęć permanentnej nienawiści i wszystko
spaliło na panewce.
Poderwał
się gwałtownie, gdy usłyszał refren the
kill i zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu telefonu. Gdy go w końcu znalazł,
szybko nacisnął na zielony guzik i przyłożył sobie komórkę do ucha.
— Halo, halo, tu zakład pogrzebowy. Czym
mogę służyć? — zapytał zniechęcony, jedną dłonią zapalając papierosa, drugą
nadal trzymając na kierownicy.
— Całym opakowaniem leków — usłyszał
optymistyczny głos w słuchawce i przewrócił oczyma, przeklinając w duchu, że
dał się uwieść chwili i nie zerknął na wyświetlacz. Teraz nie mógł już udawać,
że to pomyłka i się wyłączyć.
— Na? — zapytał z uprzejmym zainteresowaniem.
Zaciągnął się i przyciszył it’s my love Bon
Jovi’ego w radiu.
— Na życie.
—
Mam tylko aspirynę — pocieszył. — Może być?
—
W ostateczności.
—
Smacznego — rzucił na wpół ironicznie, na wpół poważnie, skręcając w
lewo.
—
Gdzieś jesteś?
—
W stęchłej dziurze zabitej dechami — skłamał i ziewnął teatralnie, przyznając,
że wyjątkowo przydałaby się mała czarna na rozbudzenie.
—
Przyjedziesz?
—
A mam przyjechać? Jeszcze pomyślę, że się stęskniłaś — zironizował. — Pracuję
nad tym, ale nie mam ani chwili wytchnienia.
—
Ciągle wykręcasz się pracą. — Zabrzmiało to jak zarzut, ale nie zraził się tym.
Wręcz przeciwnie. Każdy powód był dobry, aby nie wracać do przeszłości na
więcej niż było to potrzebne.
—
Nic na to nie poradzę. Jestem zapracowanym człowiekiem.
—
Masz jakieś plany na ten tydzień?
—
Nie wybiegam tak daleko w przyszłość — odparł, włączając wycieraczki, gdy
deszcz zmógł się na sile. Nie doczekał się odpowiedzi, usłyszał tylko przerwany
sygnał połączenia i pisk opon.
Rzucił
ukradkowe spojrzenie na wyświetlacz i zaklął pod nosem, gdy bateria wyczerpała
wszystkie strategiczne siły. Zacisnąwszy mocniej dłoń na kierownicy, skręcił w
prawo. Mimo wszystko cieszył się, że jego rodzinne okolice porażały cichością,
nie cieszyły się szczytem ludzkiej cywilizacji i znajdowały się daleko od jego
spojrzenia. Przynajmniej mógł udawać, że nie musi tam wracać.
Będziemy się smażyć w piekle, przemknęło
mu przez myśl, gdy zatrzymał się z piskiem opon na skrzyżowaniu, czekając aż
czerwone światła ustąpią.
♠
W
prognozie zapowiadali deszcz na najbliższy tydzień. Zacisnął dłoń na klamce i
przypatrywał się przez chwilę szarej kamienicy, pozwalając, aby deszcz moczył
jego włosy, policzki, nos, czoło i usta. Po chwili otarł twarz chusteczką i
wszedł do środka.
Krople
deszczu spływały po szybie i bębniły o metalowy parapet. Po chwili do tego
odgłosu dołączyło skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi. Matt nie
szczędził swojego zdrowia, toteż traktował parasol jak rzecz niekoniecznie do
życia potrzebną. Z mokrych kosmyków woda kapała prosto na drewnianą podłogę. A
gdy ziewnął potężnie, dopiero wtedy
uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie był aż tak potwornie zmęczony — a miał
za sobą dopiero dwie noce spędzone z Mello na wyłączność.
Poczuł rozpaczliwą potrzebę podzielenia się z
kimś swoimi postrzeżeniami i pierwszą osobą, o której pomyślał, była ONA,
najprawdopodobniej dlatego, że należała do ścisłej czołówki osób, z którymi
utrzymywał jakiekolwiek kontakty.
Ale jak na złość nie mógł jej znaleźć ani na
klatce schodowej…
…ani w kiosku za rogiem, który czasem
odwiedzała o takiej porze…
…ani na ulicy, na której minęli się po raz
pierwszy…
…ani w jej mieszkaniu, które było – o dziwo!
– jeszcze mniejszą klitką niż jego własne…
…ani nigdzie.
To niewyjaśnione zniknięcie Halle Lidner
natchnęło Matta do głębszej refleksji. W drodze do samochodu uświadomił sobie,
że prędzej czy później wszystko może przeobrazić się w rutynę i stać się rzeczą
bez której nie można wyobrazić sobie dalszej egzystencji. Dla niektórych jest
to gazeta kupowana każdego ranka w tym samym sklepie, dla innych krótkie „dzień
dobry” stosowane każdego dnia, a dla jeszcze innych sobotni wypad z
przyjaciółmi albo kolorowy, ulubiony kubek, z którego pija się małą czarną
każdego dnia.
Matt
nie wychodził na sobotnie spotkania z przyjaciółmi, gazetę przynosił mu kurier
każdego ranka, więc nie musiał zaprzątać sobie głowy świeżą prasą. Miał wiele
ulubionych kubków, z których pił poranną kawę, jeśli w ogóle ją pił. Zawsze
wolał herbatę.
Matt
nie potrafił dokładnie sprecyzować, kiedy i w jakich okolicznościach poznał
Linder. Pojawiła się pewnego dnia i od tego czasu po prostu była. Na dobrą
sprawę nie wiedział o niej nic. Nawet nigdy nie przyszło mu do głowy, aby
zapytać: „Kim tak naprawdę jesteś i czym się zajmujesz?” Nie pamiętał też, aby
kiedykolwiek powiedział o sobie coś więcej od zwykłego „Jestem Matt, miło cię
poznać”. Mimo wszystkich uczuć wątpliwości, miał nieodparte wrażenie, którego
nie potrafił wytłumaczyć w żaden sposób, że ów kobieta, kimkolwiek była, znała
go lepiej niż ktokolwiek inny.
Zawsze
wchodził bez pukania, jakby wiadome było to, że zajmował zawsze jej pierwszy
wieczór weekendu. Witał się krótkim „cześć”, zdejmował buty i płaszcz, siadał
na łóżku, a dalej działy się różne rzeczy. Wychodził zawsze późno w nocy, a
nawet nad ranem, nigdy nawet nie szepcząc kilku słów na pożegnanie, bo
oczywiste było to, że wróci za tydzień.
Dźwignęła się na łokciach, wzdychając
ciężko, aby po chwili krążyć po pokoju. Bezmyślnie, mamrocząc coś do siebie pod
nosem. Matt był małomówny. Zazwyczaj zawsze kończyło się na tym, że Halle
mówiła od rzeczy, co wcale jej nie przeszkadzało, będąc pewna, że czerwonowłosy
zaakceptował tą samolubną część jej charakteru.
Matt z kolei podszedł do stolika i zgasił
papierosa w pełnej niedopałków popielniczce. Wpatrywał się przez kolejną chwilę
w smugę deszczu spływającą po szybie, nie mówiąc nic. Przyłożył do niej palce —
była chłodna i wilgotna, taka jakie bywają szyby w jesienne deszczowe wieczory.
— Jeśli kiedyś umrę to wolałabym, abyś to ty
stwierdził, że zeszłam na tamten świat — mruknęła w końcu kobieta, obracając
się w stronę Matta, który był pochłonięty kontemplacją deszczu. Jego oczy były
czarne, takie strasznie puste, nie wyrażały żadnych emocji.
— Moi rodzice umarli … — Umilkła, zdając
sobie sprawę, że powiedziała kilka słów za dużo. W końcu ich znajomość była
ograniczona, w pewien sposób przypominała bardziej nigdy niespisany pakt: życie
poza piątkowymi wieczorami było innym życiem, okrytym mgłą tajemnicy i
niedomówień.
— Zrobisz mi herbatę? — Chrząknęła cicho i
zmierzwiła w nerwowym geście włosy.
— Jasne. — To nie tak, że Matt był
małomówny, po prostu lubił słuchać, chyba o wiele bardziej niż ktokolwiek inny.
Uważał bowiem, że w milczeniu było coś magicznego, coś co scalało ich dwójkę w
jedną całość. Miał wówczas wrażenie, że jednak człowiek może porozumieć się z
innym człowiekiem bez słów, jedynie przy pomocy gestów.
Podniósł się z miejsca, aby spełnić jej
życzenie.
— Po prostu nie sądzę, aby człowiek mógł
sobie od tak zniknąć z kuli ziemskiej i wiesz, dla mnie nigdy nie odejdziesz,
Halle — mruknął tylko, znikając w drzwiach kuchni. — Czarna? Zielona? Owocowa?
— Czarna — odparła, a na jej twarzy pojawił
się nikły uśmiech rozbawienia. Zawsze pytał o to samo, mimo że Linder była
gotowa założyć się o wszystko, że doskonale znał na nie odpowiedź. Nie piła
innej poza czarną.
Wychyliła się na tyle by móc go obserwować —
jak wstawia wodę, wyjmuje kubek z szafki, otwiera puszkę z herbatą. Był niczym
noc i poranek – po prostu był, a Linder czasem zastanawiała się ile mógł mieć
lat. Wyglądał młodo, szacowała, że miał dziewiętnaście góra dwadzieścia jeden
lat.
Wstała i powolnym krokiem, jak to tylko
możliwe także bezszelestnym, podeszła do mężczyzny, na tyle blisko, aby słyszeć
jego oddech. Przebiegła wzrokiem po jego plecach, umięśnionych barkach i
wyraźnie zarysowanych mięśniach. Wyczuła jak Matt zastygł w bezruchu, owiany
jej ciepłym oddechem. Przejechała powoli dłonią od jego karku, przez łopatki i
linię kręgosłupa, jakby wyczuwając pod palcami mięśnie i kości chciała
sprawdzić czy jest prawdziwy, czy naprawdę istnieje, czy nie jest jakimś
metafizycznym wytworem wyobraźni, którego potrzebuje, by jej świat pozostał w
równowadze.
Nie wiedziała ile miał lat, ale nie chciała
tego wiedzieć. To nie było ważne. Wystarczy, że był.
Wspięła się na palce i, oparłszy głowę na
jego ramieniu, wyszeptała cicho do ucha…
Matt
potrząsnął głową. W konsekwencji poczuł się winny, że w ogóle śmiał przypominać
sobie sylwetkę blondynki, ale w tej samej chwili natknął się na Linder.
Nie była sama. Jej towarzysz przeszedł jego najśmielsze
oczekiwania.
W jego gardle utkwiła nieprzyjemna gula, gdy uświadomił
sobie, że broń zostawił na siedzeniu pasażera.
Szaleństwo wypełniło każdą komórkę jego ciała.
Matt nie mógł zostawić broni, tak jak nie mógł zostawić papierosa, zawsze miałam wizje jak obie te rzeczy są do niego przyrośnięto. Wszędzie. W łóżku też, a tu taki chuj.
OdpowiedzUsuńOgółem nie za bardzo wiem, co powiedzieć, by się nie powtarzać. Klimat jak zawsze utrzymany, taki lekko melancholijny, lekko zalatujący psychozą. Czyli sama śmietanka tego co można zrobić z narracją.
"Linder czasem zastanawiał[a] się ile mógł mieć lat", a tak to nie wyłapałam innych błędów, wybacz, ale sama przysypiam.
A teraz idę po kawę.
Powiedziałaś, że opowiadanie promuje picie kawy, a ja jeszcze mogę dodać i palenie papierosów.
To on nie mysli tylko jak ma ciężkie chwile, szczęściarz.
OdpowiedzUsuńMam z 10 tabliczek, nie chce mi się. Jutro ją rozpuszczam i wytaplam w niej jabłka, bo truskawki się skonczyły.
Tak, tak, pamiętam o Twym guście spaczonym :* ja też
Ja myśle tylko... em nie, oke, nie ma takich sytuacji.
OdpowiedzUsuńNie jest, jest mleczna, myśle, że może by to przełknął. A Ty się skusisz?
To dobrze, żeś go taka pewna, czuję się wtedy bezpieczniej :D
Nom, piernik. Znaczy łączy nast to, ze go nie mamy.
OdpowiedzUsuńI jak ja ^^
Dziękować ^^
Tak, moja jest prawie pusta, oprócz bigosu, mogę się podzielić, a z resztą mogę oddać wszystko
OdpowiedzUsuńNa początek "Teraz przy życiu trzymał go tylko dług wdzięczności, który zaciągnął u Watari’ego nocą trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset dziewiątego roku" Jestem długowieczny @_@! XD
OdpowiedzUsuńHalle. Wcześniej się chyba nie pojawiła, albo nie pamiętam, bo trochę czasu minęło odkąd przeczytałam od początku. Nawet nie wiem, czy ją polubiłam. A po końcówce tym bardziej.
Fajnie opisujesz życie Matta. Jego relacje mają w sobie taką nostalgię i jakby swego rodzaju bierność. No, ale. Halle z całą pewnością wprowadzi jakieś zamieszanie. I ciekawi mnie, któż to z nią tam siedział.
Witaj
OdpowiedzUsuńZ tej strony Elektrownia z Ostrza Krytyki. Zgłosiłaś się do mnie do oceny, jednak patrząc po szablonie (nie zaglądałam do treści, a w opisie opowiadania nie znalazłam odpowiedzi) blog jest o treści yaoi, której nie jestem w stanie tolerować. Nessa za to lubuje się w tego typu dziełach. Zostaw, proszę, komentarz na Ostrzu. Jeżeli blog nie zawiera treści homoseksualnych, to chętnie ocenię, jeśli tak - najlepiej przenieś do Nessy.
Pozdrawiam
Jeśli tak, to chętnie ocenię. W regulaminie ocenialni jest o tym jakaś wzmianka, ale rozumiem, że mogłaś się poczuć niedoinformowana odpowiednio na tym tle.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam